sobota, 31 marca 2018

Kira- Ancient Lies (Tales From Crematoria 2017)

Coś dla zwolenników nieoczywistych rozwiązań. Pierwszy długograj Kira to twór dosyć nieschematyczny i muszę przyznać przyniósł mi podczas słuchania spore zaskoczenie. Dlaczego? Otóż w dosyć esencjonalną, miejscami odrobinę melodyjną mieszankę Black i Death Metalu (klimaty w okolicach Necrophobic, Sacramentum, takie rzeczy, ale i sporo elementów zahacza o czysto Death metalowe patenty, chociażby wokal) wplecione zostały instrumentalne miniatury o klimacie i charakterze dosyć mocno kontrastującym z resztą materiału. Rzadko kiedy ma się do czynienia z takim zabiegiem. Z jeden strony Death/ Black Metalowa nawałnica z konkretnymi, mocarnymi wokalami, a z drugiej stonowane instrumentalne pasaże, coś jak dźwiękowa narracja. Na płytę składa się aż 14 kompozycji z czego 4 są właśnie instrumentalne (kolejno "Sadness", "Abyss", "Sun" oraz "Calm"), i dzielą cały album na równe części, zwiastując każdy kolejny z jego etapów. Ciekawy zamysł i po przesłuchaniu całości materiału, w moim odczuciu, sprawdził się. Można powiedzieć, że to na tą chwilę taki znak rozpoznawczy "Ancient Lies". Cała reszta to solidna dawka konkretnego łojenia (takie kawałki jak "Delight be Gone" czy "Interrupted Distress" wymiatałyby na żywca) z dobrym, mocnym brzmieniem i wyczuciem tematu oraz miejscami majaczącym technicznym zacięciem. Mi słuchało się tego bardzo dobrze, czas pokarze czy przyjdzie ochota na powtórkę z rozrywki. Dla fanów "Black/ Death Metalowej hybrydy pozycja do koniecznego sprawdzenia. Oryginalne granie z solidnymi inspiracjami w tle oraz domieszką nowatorstwa. Czekam co będzie z tego dalej.

https://kira666.bandcamp.com/releases
https://www.facebook.com/KIRANAMELESS/


piątek, 30 marca 2018

Titan Mountain- Above Fangs of Majestic Stonetitans (Nawia Productions 1999/ Hell Is Here 2014)

"Above Fangs of Majestic Stonetitans" to jedna z już mocno zapomnianych pereł naszego rodzimego, Black Metalowego undergroundu lat 90-tych i jedyny, nazwijmy to, pełny i oficjalnie wydany materiał Titan Mountain. Podobnie jak Thirst inspirowany jest mocno  dokonaniami Emperor oraz Limbonic Art. Tylko w przeciwieństwie do przasnyskiej hordy, więcej tutaj elementów klawiszowych, symfonicznych, więcej ciekawych, a czasem i nieco połamanych melodii, jest to bardziej nowatorskie, łamiące pewne utarte wtedy schematy. Po prostu indywidualizm i chęć podążania własną drogą bije tutaj na kilometr. Titan Mountain funkcjonował z początku pod szyldem Forest of Proud Slavs, a od 1997 już pod wspomnianą uprzednio nazwą. Na płytę składają się dwa dema ("Dreaming About the Taste of Your Blood" z marca 97' i "Scream of Shadows" z września tego samego roku, oba nagrane z studiu Manek) oraz 3 utwory zarejestrowane podczas sesji w 1999 w studiu Spaart. Jako bonus, czego nie ma na oryginalnej wersji kasetowej, dodany jest cover Nocturnus- Climate Controller (wyszedł zajebiście i nie tendencjonalnie, a na swoją własną modłę), nagrany w studiu Manek (jako ciekawostkę można napomknąć, że w tym lokum nagrywało też swe dema Decapitated). Co można powiedzieć o "Above Fangs of Majestic Stonetitans" to to, że Nazgrim zaklął w tych dźwiękach niesamowitą atmosferę i klimat. Wsłuchując się w takie kompozycje jak "Under the Chor's Shield", "Witches Calling..." czy "Screams of Shadows" autentycznie dostrzega się skąpane we mgle i mroku nocy lasy i góry nad, którymi majaczy blada, jaśniejąca tafla księżyca. Coś totalnie niepowtarzalnego. Każdy z utworów bucha wręcz pasją i pomysłowością. Brzmienie pozostawia wiele do życzenia, jest surowo, topornie- wiadomo jakie to były czasy i warunki, ale jak to zwykłem mawiać, ma to swój niepowtarzalny urok. Jestem nieustannie pod ogromnym wrażeniem  tego materiału, zarówno wtedy jak go poznawałem wiele lat temu, tak i teraz gdy do niego wracam. Nic się nie zmieniło. Drzemał w tym projekcie ogromny potencjał, to był i jest kawał esencjonalnej, mrocznej sztuki, niedocenionej i niezauważonej, jak i sporo innych projektów, które nagrały świetne materiały, a zniknęły gdzieś w tej przeszłości niczym cień. Niemniej jednak ten darzę sentymentem szczególnym. Z każdym dźwiękiem wyczuwalne jest to jak osoba je tworząca czuła temat, zespalała się z tworzoną przez siebie muzyką. Widać to także po warstwie wizualnej obu wydań. Wszystkie ręcznie wykonane grafiki oraz logo są również dziełem Nazgrima i dopełnieniem dźwiękowej zawartości.
Podsumowując "Above Fangs of Majestic Stonetitans" to wycieczka w tą najgłębszą historię naszego rodzimego podziemia, nieoczywista i czekająca tylko na tych chcących zgłębiać temat i odkrywać to co stale ma do zaoferowania. Tym co nigdy nie mieli okazji zapoznać się z Titan Mountain, polecam z całą stanowczością!
Nazgrim tworzył przez lata cały ogrom muzyki pod różnymi szyldami, udzielał się też na klawiszach w innych projektach. Obecnie skupia się na instrumentalnym, gitarowo- symfonicznym projekcie Cosmique7.

Cosmique7 na Youtube: https://www.youtube.com/channel/UCP2K56e5EXe4GYf5NkFnuBghttps
http://www.hellishereprod.republika.pl/




wtorek, 27 marca 2018

Szron- Death Camp Earth (Under the Sign of Garazel 2012/ 2018)

Dawno nie miałem okazji posłuchać sobie Szron-u, a tym bardziej powrócić do ich, moim zdaniem, najlepszego albumu "Death Camp Earth" z 2012 roku. Za sprawą popełnionej w tym roku reedycji tego krążka przez UtSoG nadarzyła się ku temu sposobność. Jest to jeden z nie tak znowu pozornie wielu materiałów na niwie Black Metalu, który trąci tym samym ostrym, przenikającym chłodem, surowością, strukturą partii gitar i atmosferą jakie miały chociażby "Hvis Lyset Tar Oss" oraz "Filosofem" Burzum (a i w sumie "Belus" też tu słychać, może nawet miejscami przede wszystkim), jak i dzieła Darkthrone  od "Transylvanian Hunger" po "Hate Them". Do tego ewidentnie trzeba mieć dryg, czuć tego ducha, a ta grupa wydaje się już od dawna totalnie łapać o co w tym wszystkich chodzi. To jest niemal ten sam klimat i bardzo podobne brzmienie. Lecz mimo wszystko to Szron, a nie bezpardonowe kopiowanie Norwegów. Jest w tym ta sama transowość, posępność, ale zespół daje w tym wszystkim sporo siebie, sporo własnego charakteru. Riffy, choć odrobinę monotonne, są bardzo lite, wyraziste i wysunięte naprzód, słychać każdy dźwięk, to one grają tu pierwsze skrzypce, na nich opiera się siła "Death Camp Earth". Jest w nich ukryta furia, a za razem nostalgia, przygnębienie, czy nawet pewna podniosłość. Do tego dochodzą kapitalne, mocne wrzaskliwo- chrypiące wokale. Jest to granie raczej proste, ale niebywale wręcz klimatyczne i emocjonalne, niosące ze sobą pierwiastek tzw. kultowości przypominając najlepsze dokonania sceny podparte odrobiną świeżego podejścia do tematu. Mam tu na myśli pewną rewitalizację tych starych patentów, uwydatnienie ich cech wiodących. Jednym słowem Szron wykłada nam jeden z torów klasyki gatunku w jak najlepszym stylu, koncentrując się na samym sednie, bez udziwniania, a i oglądania się na cokolwiek. Black Metal w najczystszej, bezkompromisowej postaci!

https://www.utsogp.pl/

sobota, 24 marca 2018

Judas Priest- Firepower (Columbia/ Sony Music 2018)

Na wstępie przyznam się, że nie czekałem na kolejny album Priestów przystępując z nogi na nogę, miałem do tego stosunek dosyć neutralny, będzie to się zapoznam, ale bez pośpiechu i nie wiadomo jakich oczekiwań. Do tego, że kupiłem "Firepower" i, że dziś o nim piszę to poniekąd zasługa jednego z moich dobrych przyjaciół, który stale podsuwał mi tę płytę pod nos i zachęcał do posłuchania, no i w końcu odniósł w tym sukces. Podziękowania się z tego miejsca należą. Nie dość, że album zasilił kolekcję, to i autentycznie mi się spodobał. Po kilku odsłuchach doszedłem do wniosku, że zespół nie był od dawna w tak dobrej formie wykonawczej jak i kompozytorskiej. Na "Firepower" znalazło się w cholerę świetnych riffów, ogrom świeżej energii, którą potęguje znakomite brzmienie krążka (pełna rehabilitacja to "Redeemer of Souls"). Pokuszę się też o stwierdzenie, oczywiście to moja osobista opinia, jest to ich najlepszy album od czasów "Angel of Retribution", a nawet "Ram It Down" (tak, owszem, nie należę to zagorzałych fanów "Painkiller"), co się tyczy okładki, która od zawsze jest ważnym elementem wydawnictw Judas Priest, to ostatnią tak udaną grafikę ma dopiero wspomniany już wcześniej "Painkiller". Przechodząc do rozkładu jazdy, na dobrą sprawę nie ma na płycie słabego numeru, jest bardzo spójna i równa, każdy utwór  to rasowy kawał Heavy Metalu w najlepszym stylu. Mi najbardziej spodobały się i zapadły w pamięć otwierający album "Firepower", singlowy "Lightning Strike", następujący po nim "Evil Never Dies" (riff główny to czysta klasyka w temacie!), nieco nostalgiczny i posiadający ciekawy motyw przewodni "Never the Heroes" oraz "Rising from Ruins", który poprzedza kapitalna instrumentalna miniatura "Guardians". Jedyną rzeczą na którą krytyczniej łypnąłem okiem to umieszczenie ballady "Sea of Red" na końcu płyty. Umiejscowienie jej w takiej pozycji, po przewinięciu się tych wszystkich killerów, stawia ją w nieco bledszym świetle, powinna być raczej fajnym przerywnikiem między którymiś z poprzedzających ją dynamitów, niż daniem na finał krążka.
Cóż, podsumowanie może być tylko jedno, mimo tylu lat na scenie Judas Priest udowadnia, że wciąż potrafi przyłoić z hukiem i pokazać, że muzyka którą tak wiernie tworzy od niemal pół wieku wciąż ma się dobrze i nie zamierza odejść w cień. Czuje się, że w zespole wciąż tli się energia, determinacja i pasja, ta która niegdyś pchnęła ich do grania. Oby Halford i spółka serwowali nam swoją muzykę jak najdłużej, bo wciąż jest tu czego słuchać. Polecam "Firepower" z całą stanowczością!
Poniżej limitowane wydanie płyty w wersji digibook. Nie różni się niczym od zwykłego w jewel case, nie ma żadnych bonusów, tyle, że forma wydania inna. Dla detalistów jakimś tam marginalnym smaczkiem może być tłoczona na digibooku grafika i logo, i to tyle. Nie warto za niego przepłacać, no chyba, że znajdzie się gdzieś w niemal tej samej cenie co zwykłe wydanie, jak to było w moim przypadku.



piątek, 23 marca 2018

Gravelord- I (Putrid Cult 2018)

Już po pierwszym odsłuchu debiutanckiego krążka gdańskiego Gravelord z marszu miałem gotowy przepis na zobrazowanie ich kipiącego energią i ociekającego starą szkołą grania. Do rozkręconej na ful betoniary trzeba wrzucić Gehennah, Ronnie Ripper's Private War, Midnight, Bewitched, dodać szczyptę Motorhead, kawał Venom oraz łychę w postaci polskich tekstów, porządnie to wszystko zmieszać i... Tak oto dostajemy Gravelord w pełnej krasie! Spotkałem się już parę razy z określeniem Black 'n' Roll i do nich pasuje jak ulał, z resztą sam zespół takim mianem się określa. Jest tu surowizna, bluźnierstwo i bezkompromisowość charakteryzująca tak dobrze Venom czy wczesny Bathory, a i spora dawka mocniejszej strony Rock 'n' Rolla z której garściami czerpał Lemmy i spółka, także definicja jak najbardziej na miejscu i w punkt. Domeną krążka jest jego motoryka i nieokiełznana, niespożyta wręcz energia jego twórców, która wydobywa się z każdego riffu, pomruku basu i uderzenia w gary. W tego typu graniu próżno szukać specjalnie oryginalnych rozwiązań, technicznego dopracowania czy wirtuozerii, tutaj chodzi o coś zupełnie przeciwnego. Cały szkopuł tkwi w tym niedbalstwie i iściu na żywioł, o to aby spuścić te dźwięki ze smyczy i pozwolić im siać zniszczenie i opętywać umysły. Bez wątpliwości przeznaczeniem materiału z "I" jest scena i łojenie tych diabelskich hymnów na żywo. Na tym polu Gravlord niewątpliwie będzie rządził! I pamiętajcie, jak to kiedyś powiedział Fenriz, "always, big sunglasses- cool band!". Nie inaczej jest w tym przypadku!

https://www.facebook.com/gravelord666band/
https://gravelord666.bandcamp.com/releases
http://www.putridcult.pl/


sobota, 17 marca 2018

Sacrificulus- Uada Magus (Putrid Cult 2018)

Jeżeli "Uada Magus" nie zawojuje podziemia to zwątpię w ludzkość i scenę. To co Lord K. (Nekkrofukk) i Shitala (Ritual Bloodshed) popełnili pod szyldem Sacrificulus przeszło moje wszelkie wyobrażenie. To co znalazło się na albumie to wypadkowa czterech klasycznych i kultowych już materiałów plus niesamowita, posępna, przesiąknięta mrokiem atmosfera. Spotkały się tu dema "The Obscurity" Taranis oraz "The Return of the Northern Moon" Behemoth, oraz dwa pełne albumy Samael i Mayhem, mianowicie "Worship Him" i "De Mysteriis Dom Sathanas" (okładka jak i logo grupy nie jest tutaj dziełem przypadku, a misternie zaplanowanym odniesieniem, nawet wokale Lorda K. miejscami przypominają te Attili). Brzmienie jest szorstkie, przybrudzone, miejscami wręcz obskurne, ale perfekcyjnie rekonstruuje ducha dawnych czasów, dla których oddany jest tutaj konkretny hołd. Kompozycje w większości utrzymane są w średnich tempach, ale są odskocznie zarówno do tych wolniejszych jak i szybszych, znajdzie się tu elementy dosłownie każdego z wymienionych wyżej materiałów. Co się tyczy samej atmosfery to kapitalnym wręcz pomysłem było to aby niemal przez całą płytę przewijało się zawodzenie wiatru i trzeszczenie sznura wisielca z okładki, jest grobowo, rodzi się swoista martwa cisza, której towarzyszy black metalowe misterium najwyższej próby. Oczywiście nie można tutaj mówić o jakimkolwiek, bezczelnym kopiowaniu, czy prostym odtwórstwie. Sacrificulus to esencja brzmienia i charakteru zamierzchłego, black metalowego grania przekuta w nowy twór, o nowej jakości i swoim własnym unikalnym charakterze. Ta płyta ma szansę z marszu przegonić gro dzieł w Black Metalu jakie się ostatnio ukazały, czy nawet dopiero ukażą. Jako deser, ukryty za ostatnim kawałkiem z krążka, dostajemy miażdżący cover "Deathcrush" Mayhem. Po czymś takim, wszystko jest już jasne i nie ma więcej pytań. Zespół uderzył tym albumem w scenę niczym czart swym ciężkim kopytem i uważam, że nie bierze jeńców. "Uada Magus" ewidentnie ma predyspozycje do tzw. kultowego statusu i tutaj jak najbardziej będzie się należało. Tego trzeba posłuchać! Nie! To po prostu trzeba mieć i katować do upadłego!
Poniżej posiadany przeze mnie, limitowany do 30 egzemplarzy box, zawierający koszulkę, wisior z kurzej łapki, album w wersji płytowej i kasetowej oraz plakat formatu A3. Niestety, ta bestia jest już wyprzedana, ale wciąż można materiał nabyć na kompakcie, a warto jak cholera!

http://www.putridcult.pl/
https://www.facebook.com/PutridCult/




piątek, 16 marca 2018

Hellhaim- Slaves of Apocalypse (wydanie własne 2017)


Moje pierwsze spotkanie z tą warszawską ekipą. Patrząc na artwork albumu spodziewałem się jakiegoś technicznego Death Metalu. Odpalam płytkę, a tu najpierw uderza we mnie klawiszowe intro (z resztą tych klawiszowych wstawek jest na płycie więcej) w stylu mniej więcej Dimmu Borgir z czasów "Enthrone Darkness Triumphant" (!), a potem Heavy/Power metalowa galopada będąca wypadkową takich klasyków jak Gamma Ray, Accept, Judas Priest czy Helloween, oraz nieco nowszej generacji jaką reprezentuje np. Stormwarrior czy Crystal Viper. Także zaskok totalny! Nawet i NWOBHM się tu zakradło, dobry tego przykład to chociażby "Lawless". Tylko w warstwie wokalnej oko puszcza częściowa estetyka Thrashu/ Death metalu, bo mamy tu nie tylko mocne, czyste, wysokie wokale, a e także niskie, złowieszcze, zachrypnięte co nadaje niespodziewanego, agresywnego pazura. Ciekawie kontrastuje z wspomnianymi wcześniej typowo Power/ Heavy metalowymi elementami. Poza pełnymi energii, chwytliwymi kanonadami przewalającymi się przez cały materiał, mamy także momenty balladowe, na przykład w tytułowym "Slaves of Apocalypse", jakże charakterystyczne wymienionych klasyków, których twórczością inspiruje się Hellhaim. Cóż, jednym słowem oryginalna, urozmaicona i osadzona w zacnych wzorcach płyta. Byłem pozytywnie zaskoczony i pewnie co jakiś czas sobie do tego krążka wrócę. Dla fanów Power i Heavy Metalu jak najbardziej rekomendowane! I nie niech nie zwiedzie was okładka!



niedziela, 11 marca 2018

Trauma- Comedy is Over (Logart, Vox Mortiis 1996/ Detormeathing Productions 2017)

Nie oszukujmy się, pierwszy długograj Traumy "Comedy is Over" jest i zawsze będzie jednym z największych, a jeżeli nie, to przynajmniej jednym z tych ważniejszych, osiągnięć naszej sceny death metalowej, i nawet nie ograniczam tego stwierdzenia tylko do lat 90-tych kiedy to święciła swoje tryumfy. Przynajmniej ja mam do tego albumu taki stosunek, ale z pewnością znajdę osoby które mnie w tym poprą. Załoga Traumy stworzyła album bardzo ambitny i złożony, potężny brzmieniowo i bogaty w samą zawartość. Nie mamy tu tylko i wyłącznie rasowego, mocarnego łojenia jak na konkretny Death Metal przystało, ale i sporo zabiegów technicznych, miejscami niemal progresywnych. Nie brak tu pomysłów i ciekawych rozwiązań, nie trudno zauważyć ile zespół włożył w ten materiał pracy i pasji. Praktycznie każdy utwór znajdujący się na albumie jest rozbudowany i prezentujący multum smaczków. Z jednej strony serwują nam zabójcze tempa, gitarowo- perkusyjne przeplatane wolniejszymi, walcowatymi momentami, wszystko zespolone znakomitym growlem Piotra Zienkiewicza. Z drugiej natomiast natchnione, techniczne, momentami wręcz melodyjne solówki, klawiszowe akcenty oraz akustyczne wstawki. Co więcej, można bez problemu usłyszeć tu zarówno wpływy amerykańskich bogów Death Metalu, jak i elementy wypełniające chociażby "Tales from the Thousand Lakes" Amorphis. Chcąc dorzucić coś jeszcze do tego kotła można wspomnieć, że zespół nie odmawia sobie także drobnego flirtu z thrashowymi czy nawet heavy metalowymi strukturami. Wystarczy posłuchać utworu tytułowego, tu wszystko podane jest niczym na tacy. No jednym słowem na bogato, oryginalnie i z konkretnym pierdolnięciem. Ogromna szkoda, że zespół nie wypłyną na tak szerokie wody jak chociażby Vader, zasługiwali i zasługują na to do tej pory. Niniejsza płyta jest świetnym przykładem nie tylko kreatywności grupy, ale i niesamowitej determinacji. Jeżeli ktoś do tej pory nie miał przyjemności z "Comedy is Over", a raczej osób w temacie bym o to nie posądzał, niechaj w te pędy nadrabia zaległości.
Do tej pory, nie licząc pierwszego kasetowego wydania Logart/ Vox Mortiis z 96', płyta wznawiana była tylko raz, mianowicie w 2000 roku na cd oraz mc przez Pagan Records. Rok 2017 przynosi wznowienie "Comedy is Over" popełnione tym razem przez Deformeathing Productions. Wydawnictwo posiada nową szatę graficzną za którą odpowiedzialny jest Piotr Szafraniec. Wewnątrz mamy booklet ze wszystkimi tekstami, liner note'sami autorstwa gitarzysty grupy Jarosława "Mistera" Misterkiewicza, oraz garścią zdjęć. Całość zapakowana w gustowny slipcase. Jako bonus na koniec płyt dostajemy jeden z wiodących numerów na albumie czyli "Perfection" w jego pierwotnej, przed albumowej odsłonie. Jednym słowem reedycja wzorcowa, którą bez wahania polecam!




piątek, 9 marca 2018

Venom- Welcome to Hell (Neat Records 1981/ Dissonance Productions 2016)

Płyta od której tak naprawdę wszystko się zaczęło, oczywiście mam tu na myśli bardziej ekstremalne granie. "Welcome to Hell" dał poniekąd narodzić się scenie thrashowej, która w połączeniu z Venom właśnie, Bathory, Mercyful Fate, Celtic Frost itd. dała podwaliny pod Death, a później Black Metal. Nikt nigdy przed owym trio z Newcastle tak nie grał, nikt nie przeniósł diabelskiej estetyki na taki poziom, nie było zespołu jednocześnie tak bezkompromisowego, jaskrawego i bluźnierczego, o tak brudnym i surowym brzmieniu, łamiącego do tej pory znane bariery w rocku i stosunkowo młodym jeszcze metalu. No i okładka, nie pomylę się mówiąc, że jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych i ikonicznych w temacie. Nawet same piekielne pseudonimy muzyków były nas scenie czymś nowym, nie licząc tych jakże odległych symboliką i estetyką, powziętych w latach 70-tych przez członków Kiss.
Z nagrywaniem "Welcome to Hell" wiąże się dosyć ciekawa historyjka. Po zarejestrowaniu singla "In League with Satan/ Live Like an Angel (Die Like a Devil)" i znaczącym na niego odzewie nowych fanów wytwórnia spytała zespół czy dysponuje jeszcze jakimś utworami. Okazało się, że tak. Tak więc, Cronos, Mantas i Abaddon zarejestrowali w ciągu 3 dni taśmę demo ze wszystkimi napisanymi do tej pory kawałkami. Ku ich zaskoczeniu stała się ich pierwszym pełnym albumem (taką decyzję podjęło Neat Records). Dlatego właśnie brzmi tak, a nie inaczej. Z nie zamierzonego zabiegu powstał najcięższy i najsurowszy album metalowy tamtego czasu. Niby Venom nie stworzył muzycznie niczego wybitnego, dalekie to było od ideału, ale klimat, specyficzne brzmienie, wokale (nie śpiewane, a wykrzykiwane, wręcz wycharczane), szaleńcze, tnące riffy (już wstępniak w postaci "Sons of Satan" jest perfekcyjną zapowiedzią i świadectwem tego co dzieje się na płycie), rzężący bas, potężna perkusja i szatańska estetyka tej płyty sprawiły, że "Welcome to Hell" stał się kamieniem milowym gatunku, kładącym podwaliny pod nowe nurty i dając inspirację kolejnym, nowym zespołom. Jego udział w tym wszystkim co narodziło się na niwie ekstremalnego grania w kolejnych latach jest nie do przecenienia, a takie kompozycje jak tytułowy "Welcome to Hell", często coverowany "Witching Hour", czy "In Laegue with Satan" to już nieśmiertelne klasyki. Tej płyty nie można nie znać i nie doceniać!
Poniżej przedstawiam posiadane prze siebie, pierwsze winylowe wydanie albumu (wersja ze srebrnym labelem), oraz jego najnowszą reedycję popełnioną przez Dissonance Productions w 2016, bazującą totalnie w kwestii setlisty na poprzednim wznowieniu z Castle/ Sanctuary (nie ma tu różnicy). Różnica jest tylko w samej formie wydania (digipak) oraz poligrafii. Tutaj w booklecie dostajemy tylko liryki do utworów (czego wcześniej nie było) oraz niestety te same liner notes co w poprzednim wydaniu. Sam digipak natomiast i jego graficzne wykonanie, może trochę skromniejsze od bogatej w zdjęcia reedycji z Sanctuary, ma znacznie więcej klimatu i widać, że wzorcem było tu wydanie winylowe. W tym przypadku to ogromny plus. Osobiście, mimo dosyć wysokiej ceny, w kwestii cd polecam właśnie to wydanie.




sobota, 3 marca 2018

Behemoth- The Apostasy (Mystic Production 2007)

Do tej pory nie mogłem się przekonać do tego albumu i nie tak długo po jego wydaniu odstawiłem go na półkę i nie był dotykany przez parę lat. Ostatnio jednak przyszła na niego pora, pojawiła się wena i postanowiłem dać mu szansę. Po raz kolejny czas, jak i samo podejście, takie bardziej od kuchni (posiedziałem trochę nad tekstami oraz kulisami powstawania albumu, żeby zrobić sobie lepsze podłoże do jego odbioru), przyniosło efekt i polubiłem tę płytę. Przez ubiegłe 2 dni słuchałem jej kilkukrotnie i muszę powiedzieć, że "The Apostasy" zasługuje na miano najbardziej kompleksowego i złożonego albumu w całym dotychczasowym dorobku Behemoth, co nie do końca sprawia, że z marszu jest przystępny w odbiorze. Bardzo dużo tu eksperymentowania aranżacyjnego i różnorodności pomysłów przez co płyta może być postrzegana jako mało spójna i jest w tym trochę racji. Niemniej jednak nie umniejsza to jej wartości. Zespół zdobył się na odważny krok próbując nie tylko nowych rozwiązań, ale i prześcignięcia samych siebie oraz sukcesu jaki odniósł "Demigod". W jakimś tam aspekcie się to udało. W odróżnieniu od swojego poprzednika "The Apostasy" nie jest tak bezpośredni i skupiony tylko na dynamicznych mocnych numerach. Album balansuje eksperymentalne oraz epickie, wręcz bombastyczne utwory z furią jaką reprezentował "Demigod". Bardzo dużo tu orkiestracji, chórów, czasem wręcz nuty klimatu, a z drugiej strony także tego klasycznego Behemoth już dobrze znanego z poprzednich płyt. Na samą muzykę jak i teksty zauważalny wpływ miała podróż Nergala do Azji, z której przywiózł sporo akcentów i dźwięków jakie znalazły się na płycie, odbiło się to też na wspominanych wcześniej klimacie. Można powiedzieć, że jest jakby rytualny, mistyczny, mimo konkretnej dawki agresywnych akcentów. Kompozycje które chciałbym tutaj wyróżnić to "At the Left Hand of God", "Prometherion", "Be Without Fear", "Arcana Hereticae" oraz "Inner Sanctum" (z gościnnym udziałem Leszka Możdżera i Warrela Dane'a). Osobiście uważam je za esencję tej płyty, zarówno w warstwie muzycznej, jaki i tekstowej.
Reasumując powstała płyta, jakby nie patrzeć, ambitna i wyróżniająca się nieschematycznym podejściem i chęcią eksploracji nowych muzycznych terenów, jednocześnie będąc wiernym obranej już dawno formule. Nie wiem ja to jest u innych, ale na swojej skórze przekonałem się, że tej płycie trzeba dać czas i poświęcić uwagę, wtedy jest szansa w pełni ją załapać i docenić.
Poniżej limitowana edycja albumu (wydana przez Mystic Production) z dodatkowym dvd zawierającym kulisy nagrywania niniejszej płytki.

https://www.facebook.com/behemoth/
http://behemoth.pl/



piątek, 2 marca 2018

Necrophobic- Mark of the Necrogram (Century Media 2018)

Czekałem na ten album z niecierpliwością, a i sporo sobie co do niego obiecywałem. W końcu płytka zajechała, odfoliowałem, odpaliłem i... No i rozwałka! Gruchnęło jak z jakieś, za przeproszeniem, szwedzkiej Kolubryny. Necrophobic nie zawiódł, tak jak się spodziewałem, a kolejne minuty płyty tylko mnie w tym przeświadczeniu utwierdzały. Pierwsza i najważniejsza sprawa, na "Mark of the Necrogram" każdy jeden dźwięk nasycony jest niesamowitą mocą i siłą, każda nuta jest esencjonalna, głęboka i wybrzmiewająca. Album jest niesamowicie dynamiczny, spójny i przez całą swoją długość nie spuszcza z tonu i szarżuje niczym podsycana ogniem, wojenna maszyna. Jest intensywnie i wyczerpująco. Nieubłaganej potędze sekcji rytmicznej towarzyszą zapadające w pamięć riffy i melodie, a tutaj zespołowi nigdy pomysłów nie brakowało, czy za czasów Parlanda, czy też kiedykolwiek później. Zawsze na tym polu rodziły się w Necrophobic rzeczy bynajmniej nieprzeciętne, przed nimi w tej bardziej melodyjnej Black/ Death metalowej formule stawiam tylko Dissection, a ten album udowadnia, że nic się w tej kwestii nie zmieniło. Nadal mamy tu dopracowany balans między konkretnym, opętańczym łojeniem, kapitalnymi melodiami, a namiastką epickości, a wszystko ubogacają natchnione, czasem wręcz nostalgiczne solówki. Swoistą wizytówką albumu i najlepszym przykładem łączenia tych cech są takie kawałki jak tytułowy "Mark of the Necrogram", "Tsar Bomba" (oba oddające najlepsze cechy zespołu), oraz "Pesta" i "Requiem for a Dying Sun", o potężnym majestatycznym charakterze. Cały ten piekielny opus spowija dzieło Kristiana "Necrolorda" Wahlina, a dobrze wiemy, że każda jego praca to zaklęcie danego albumu w wizualną formę. Trudno o lepszego twórcę w tym zakresie.
Może moja ocena jest na wyrost, może mało obiektywna (bo po prostu uwielbiam tego typu granie), ale szczerze, ten album najzwyczajniej w świecie do mnie trafił i dostałem dokładnie to na co czekałem, a z kolejnymi odsłuchami wydaje mi się, że nawet więcej. Nie było nudy, a każdy możliwy aspekt płyty został wyczerpany. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko płytę polecić. Warta jest czasu, uwagi oraz kasy na nią wydanej, bez dwóch zdań! Necrophobic powrócił w najlepszym stylu!



czwartek, 1 marca 2018

Elixir of Distress- Kontynent (Winterheart Music 2018)

Debiutancki materiał Elixir of Distress powstawał już od 2013 roku, aż w końcu w ubiegłym udało się zespołowi dokończyć prace nad nim, a na początku roku bieżącego wydać go na fizycznym nośniku. "Kontynent" to bardzo przestrzenny materiał, bardzo zajadły i lodowaty w swej estetyce i brzmieniu. Posępny, mroczny i nie łatwy w odbiorze. Z resztą nie ma co się dziwić. Poza samą, Black Metalową nawałnicą mamy nietuzinkową tematykę utworów. Jest nią system sowieckich obozów pracy przymusowej. Ciężki temat, a za razem wyszukany, ale i wprowadza sporo klimatu i oryginalności. Z taką mieszanką zespół ma szanse trochę scenę zawojować jeżeli zostanie zauważony przez kogo trzeba (na co ogromnie liczę). Słuchając "Kontynentu" odnalazłem w ich graniu elementy, którymi charakteryzują się na przykład Blaze of Perdition, Mgła, Plaga czy Szron. To intensywne, dopracowane technicznie, acz szorstkie granie o bardzo szerokim spektrum rażenia, wybrzmiewającym niczym echo. Mam się wrażenie jakby ta muzyka wydobywała się z jakieś otchłani i rozchodziła z impetem w otaczającą przestrzeń (wokal też robi tu swoje). Nie brak jej także oryginalnej, nieco przygnębiającej atmosfery, ale działającej bardzo pozytywnie na odbiór materiału i jego zrozumienie. Z drugiej strony, agresywny ładunek płyty nadaje tym cechom zupełnie innego, dodatkowego wymiaru, posępność otrzymuje znamię furii, rozdzierającego powietrze krzyku. Na płycie pojawiają się również klimatyczne, akustyczne wstawki balansujące wyżej wspomniane cechy, co rzecz jasna jest kolejnym elementem ubogacającym materiał. Wszystko to składa się na fakt w miarę zauważalnego wyróżniania się tle innych grup i wydawnictw, które w ostatnim czasie wypełzły na światło dzienne, a wiadomo, że o to coraz trudniej.
Powiem tak, "Kontynent' mnie zaintrygował. Częściowo uderza w to co już jest w jakimś stopniu znane, ale co ważne, poszerza spectrum możliwości na tym tle o dodatkowe rozwiązania i trafione pomysły. Powzięta tutaj tematyka i osadzenie jej w Black Metalu moim zdaniem jest bardzo trafiona, takie emocje i taka estetyka bardzo tu do siebie pasują. Czekam na kolejne kroki jakie podejmie Elixir of Distress. Sprawa niechybnie mocno obiecująca!

http://www.elixirofdistress.pl/