środa, 22 listopada 2017

Graveland- Immortal Pride (No Colours Records 1998/ Warheart Records 2017)

Immortal Pride to chyba najbardziej „inny” album w całym dorobku Graveland. Nie chodzi tu tylko o samą muzykę, ale i o strukturę płyty- tylko dwa utwory główne, ale za to bardzo rozbudowane i długie intro i outro wiążące całość. Jest to też pierwszy album na którym tak rozwinięta jest warstwa symfoniczna o takiej głębi i kolorycie. Nadal są tu obecne pagan black metalowe riffy, ale to klawisze i symfoniczne tło grają na tym albumie pierwsze skrzypce. Podczas słuchania od razu narzuca się skojarzenie z albumami Bathory- Hammerheart oraz Twilight of the Gods, wpływy tych dwóch majstersztyków Quorthona są aż nadto oczywiste, zwłaszcza ten epicki sznyt, który bije od Immortal Pride na odległość. Album nie jest w żadnym wypadku kopią albumów Bathory, były one tylko inspiracją, Darken nadał tej płycie charakterystycznego brzmienia które spotyka się tylko u zespołów z Polski, Ukrainy czy Rosji. Jest bez wątpienia oryginalny.
Kolejnym aspektem który charakteryzuje tę płytę jest następna inspiracja. Tym razem po raz kolejny mamy odnośnik do twórczości Basil'a Poledurisa (przypomnicie sobie "In the Glare of Burning Churches czy "Epilogue") i jego nieśmiertelnego soundtracku do Conana Barbarzyńcy. Echa tej muzyki stale przewijają się podczas słuchania płyty.
Co się tyczy brzmienia i produkcji Immortal Pride to nie można narzekać. Jest świeżo, instrumenty są wyraziste, jest głębia, a klawisze tworzą piękne tło. Sama partia perkusji może wydawać się nieco toporna względem całej reszty, ale w ostateczności daje radę i jest ok. Muzyka niesie ze sobą sporą dawkę emocji w kwestii zarówno tekstów jak i samej muzyki, co sprawia że w istocie pasowała by do jakiegoś filmu o dawnych Słowianach (wystarczy zerknąć na okładkę) lub o wojownikach pokroju chociażby Conana.
Co prawda nie jest to moja ulubiona płyta w dorobku Graveland, ale bardzo ją szanuję i doceniam potencjał jaki ze sobą niesie. Jest niezaprzeczalnie jednym z tych ważniejszych dzieł Graveland, które zapadają w pamięć.
W kwestii samej przedstawionej poniżej reedycji z Warheart, to jest dokładnie tak jak w przypadku omawianego wcześniej wznowienia "Following the Voice of Blood". Wyszło to naprawdę nieźle i jak ktoś nie ma first pressów, czy nie przeszkadza mu ta pierwszoplanowa, odświeżona warstwa graficzna to śmiało może po to sięgnąć. Jak najbardziej polecam.



poniedziałek, 20 listopada 2017

Graveland- Following the Voice of Blood (No Colours Records 1997/ Warheart Records 2017)

Gdy ładnych parę lat temu zaczynałem swoją przygodę z twórczością Graveland myślałem, że Thousand Swords jest tym albumem który zajmuje najwyższe miejsce w dyskografii grupy, to prawda, ale Following the Voice of Blood wyprzedza go o ten jeden mały kroczek. Jest to płyta która coś kończy i coś zaczyna, dzieło przełomowe, dzięki czemu tak ważne. Wraz z tą płytą w pewnym stopniu zanikają tu patenty stricte black metalowe, a z całą okazałością objawiają się cechy pagan metalu z tą jakże charakterystyczną dla Graveland nutą epickości z majaczącymi w tle echami folku. Możemy jeszcze usłyszeć tutaj wokal typowy dla dwóch poprzednich albumów, ale muzyka jak już wspomniałem zaczyna wkraczać w inne rejony, które z kolejnymi albumami przerodzą się w to z czego Graveland słynie brzmieniowo i aranżacyjnie już od kilku ładnych lat, jest to także ostatnia płyta na której mamy typowo szybkie bm-owe partie gitar i perkusji.
Przejdźmy teraz do konkretów. Following the Voice of Blood jest albumem który wciąż cechuje surowa produkcja i w przypadku Graveland jest to olbrzymia, nadająca charakteru i klimatu zaleta. Miks płyty został wykonany perfekcyjnie, pełen profesjonalizm i wyczucie. Muzyka okraszona jest klawiszowym tłem, które świetnie podkreśla melodykę i nadaje całości tego całego epickiego sznytu. Utwory są tu odpowiednio długie, z ciekawymi przejściami melodii co sprawia że się nie dłużą i nie wieją nudą, można je porównać do snującej się opowieści która zabarwiona jest odpowiednimi emocjami i zwrotami akcji. Ambientowe oraz neoklasyczne pasaże obecne na płycie nadają całości drugiego dna, zespalają muzykę i tworzą jedną całość. W niektórych utworach są swoistą ciszą przed jeszcze obecną tu black metalową burzą. Na szczególne z mojej strony wyróżnienie zasługują utwory Thurisaz (tu jest wszystko- świetne intro, bm-owa szarża i zapadające w pamięć melodyjne przejścia), Following The Voice of Blood (fajne folkujące intro) oraz majestatyczny And the Horn was Sounding far Away (aż mi się przypomniał Twilight of the Gods Bathory, klasa!). Zapewne może was zdziwić brak jakiejkolwiek krytyki z mojej strony, ale po prostu nie mam się tu do czego przyczepić. W moim odbiorze album jest od A do Z kawałkiem wspaniałej i dobrze wykonanej muzyki, koniec i kropka.
Pomysłowe kompozycje, niesamowita atmosfera, swoista świeżość i wyobraźnia twórcza Darkena stworzyła album który moim skromnym zdaniem jest perłą w koronie polskiej sceny black/ pagan metalowej, jak dzieła Emperor, Bathory oraz Burzum (których wpływ na twórczość Graveland jest raczej ogólnie wiadomy) czy Ulver dla sceny norweskiej.
Co się tyczy oprawy graficznej płyty, to co tu dużo ukrywać, cieszy oko i zachęca do słuchania- rydwan wojów podążający za stadami kruków majaczącymi na tle szarego, pochmurnego nieba. Wchodzi w klimat płyty jak ulał! W przedstawionej poniżej reedycji tego albumu za ramienia Warheart Records mamy nową okładkę, równie dobrą, aczkolwiek gubiącą już atmosferę swojej oryginalnej poprzedniczki. Niemniej jednak wewnątrz wydawnictwa znajdziemy także oddzielną reprodukcję okładki pierwszego wydania, także każdy będzie usatysfakcjonowany. Tak jak w przypadku niedawnych wznowień "In the Glare of Burning Churches" oraz "The Celtic Winter", te reedycje jeszcze nieco kulały, tak tutaj wszystkie niedopracowane mankamenty zostały poprawione przez co w pełni i z czystym sumieniem mogę je polecić. Warto wspomnieć, że wewnątrz dostajemy garść memorabiliów z tamtego okresu, trochę archiwalnych zdjęć z sesji do albumu oraz nieco liner notes do poczytania. Reasumując jest dobrze, a nawet bardzo dobrze!



sobota, 18 listopada 2017

Kat- Bastard (Silton 1992/ Metal Mind 2016)

Wydany w 1992 roku "Bastard" otwierał nowy rozdział w historii Kat. Zespół na nowo się zszedł po krótkotrwałej absencji na metalowej scenie, przybyło nowych członków w osobie Jacka Regulskiego, który zasilił skład drugą gitarą, oraz Krzysztofa Oseta na basie.
W ostatnim z wywiadów dla "Teraz Rocka" Roman Kostrzewski określił "Bastard" jako płytę na której jest mnóstwo kreatywnego chaosu. To prawda. Płyta jest mocna, agresywna brzmieniowo, a zarazem bogata w ciekawe riffy i sporo połamanych struktur i zagrywek. Sporo na niej gitarowych galopad na złamanie karku, które potrafią nagle zwalniać i ponownie wracać do raptownego ataku na uszy słuchacza. Można by pomyśleć, że zespół wyładował na niej całą swoją złość i energię. Szczególnie wyróżniłbym kawałki "W Bezkształtnej Bryle Uwięziony" (tekst niesamowicie wrzyna się w pamięć, po paru przesłuchaniach, czy się chce czy nie, zaczyna się go nucić), tytułowy "Bastard" (są momenty gdzie słychać pewne echa "Diabelskiego Domu cz.2"), stonowany, instrumentalny "N.D.C." autorstwa Piotra i Krzysztofa (daje nam odetchnąć przed kolejną porcją galopady), "W Sadzie Śmiertelnego Piękna", który rozpoczyna charakterystyczna przygrywka na basie oraz kończąca płytę, kontrastująca z resztą materiału, nastrojowa ballada "Łza dla Cieniów Minionych", notabene najsłynniejsza w dorobku Kat.
Niniejszy album był sporym krokiem w zakresie produkcji i brzmienia w stosunku do swojego poprzednika jakim jest "Oddech Wymarłych Światów". Parę lat przerwy też zrobiło swoje, jest to już nieco inne thrashowe granie, trochę bardziej złożone, bardziej wypracowane. Swoje zrobiło także dojście do zespołu Jacka Regulskiego, który miał wkład w prawie wszystkie kompozycje zawarte na płycie.
Teraz kwestia samej reedycji. Fakt o którym przy wcześniejszych recenzjach wznowień Kat nie wspomniałem to zremasterowany dźwięk. W sumie nawet nie było potrzeby o tym pisać bo nie wyszło to na minus, a raczej na plus. Płytki ładnie, czysto wybrzmiewają, także nie mam tutaj żadnych zastrzeżeń. Co się tyczy samej formy wydania to nie powiem, czekało na mnie drobne, aczkolwiek miłe zaskoczenie po zdjęciu folii i zajrzeniu do środka. W booklecie zawarte zostały do tej pory nie publikowane fotki z występu Kat na festiwalu Metalmania w 1993. Jest ich tylko kilka, ale ważne że są, ubogaciło to trochę to wydanko. Cieszę się też, że nie sięgnięto po pierwszą oryginalną okładkę tej płyty. Sorry, ale jak dla mnie nie był to udany projekt, wręcz koszmarny, także miło, że ponownie skorzystano z artworka użytego już we wznowieniu płyty przez Silverton w latach 90-tych. Jerzy Kurczak jak zwykle popisał się tutaj swoim kunsztem i we współpracy z Romkiem i pomysłodawcą obrazu Mirkiem Nienertem stworzył genialny obraz, dzieło pasujące do tej płyty jak ulał. Szczególne polecanie tego krążka jest zbyteczne, to klasyka naszego rodzimego metalu i każdy powinien ją znać.


wtorek, 14 listopada 2017

Haxxan- Loch Ness Rising (Hells Headbangers 2016)

Crowley i jeszcze więcej Crowley'a! Z resztą nie ma dziwów, wszystkie teksty na płycie oparte są o jego twórczość, a i sam krążek jest jemu właśnie dedykowany. Jest to doskonale i mocarnie brzmiący Black Metal z Death i Doom Metalowymi naleciałościami, genialnie to wszystko się tu miesza, słychać, że w ten materiał włożony został kawał solidnej roboty. Ponurą i majestatyczną atmosferę podkreślają okazyjne partie klawiszy i jakby akustyczne, ni to folkowe, ni to rytualne akcenty. Aura mistycyzmu unosi się nad tym niczym mgła nad szkockimi wrzosowiskami. Jak na debiutancki materiał to naprawdę szacun, "Loch Ness Rising", przynajmniej mnie, dosłownie wgniótł w glebę. Zadbano na tej płycie o wszelakie atrybuty solidnego i oryginalnego, Black Metalowego rzemiosła. Muzycy Haxxan kuli to chyba w kuźni u samego Lucyfera, skoro wyszło tak piekielnie dobrze haha. A tak całkiem serio, po prostu jestem pod wrażeniem poziomu samych kompozycji, jak i warsztatu instrumentalnego, sroce spod ogona nie wypadli. Kto lubi bardziej wysublimowaną sztukę oddającą hołd ciemności to Haxxan nie zawiedzie! Gdyby niniejsza płyta została wydana w tym roku, to zaliczyłbym ją do grona najlepszych Black Metalowych krążków ostatnich 365 dni. Ci amerykanie pokazali klasę w temacie!



niedziela, 12 listopada 2017

Deadthorn/ Upir- Belua Multorum Capitum split (Dark Omens 2014)

Jak już miałem okazję się przyznać splity lubię jak za przeproszeniem psy starego dziada, a garnę się do nich jak goły do pokrzyw, ale muszę powiedzieć, że te na które przychodzi mi się ostatnio natknąć dosyć mile mnie zaskakują. Być może zmienię co do nich swój stosunek, kto wie. W każdym bądź razie split Deadthorn i Upir dokłada od siebie cegiełkę aby taki stan rzeczy miał szansę zaistnieć. Na dobrą sprawę z obiema hordami spotykam się po raz pierwszy, i oba zawarte tu materiały sprawiły, że bardzo chętnie poznam pozostałe ich nagrania. ale do rzeczy. Podoba mi się zestawienie jakie zastosowano na tym splicie. Z jednej strony mamy siarczysty Black/ Death Metal w wykonaniu Deadthorn, w którym królują średnie, mocarne i gęste niczym smoła tempa (brawa za całkiem ciekawy patent z żeńskimi wokalami w "Wieczność"), a z drugiej zimny, złowieszczy Black Metal rodem z lat 90-tych (stary Darkthrone się kłania) nie pozbawiony odpowiedniej dozy klimatu.
Za tą część odpowiedzialny jest Upir. I tutaj bez kombinowania, klasyka w temacie. Oba zespoły nie mają do tej pory na swoim koncie debiutanckiego krążka, ale to co tu słychać przedstawia się bardzo obiecująco i szczerze powiedziawszy z pełnymi płytami obu grup zapoznam się z ogromną chęcią gdy tylko wychylą łeb na światło dzienne. Obie hordy podchodzą do granej sztuki z wyczuciem, słyszalną pasją, oddaniem i tą, jakże potrzebną w takim graniu, bezkompromisowością i własnym charakterem. Dark Omens miało nosa co do tych nagrań i chwała im za wypuszczenie tego wydawnictwa oraz poniekąd przyczynienie się do tego, że być może polubię wreszcie splity.

http://darkomens.pl/
https://www.facebook.com/Deadthorn-461347570555073/
https://www.facebook.com/upirrr


piątek, 10 listopada 2017

Ultra Damaged- Damage Inc. Zine Anthology 1985-2017 (Cult Never Dies 2017)

Zaczynając wsiąkać w bardziej ekstremalne granie pojawia się zawsze temat różnego typu zinów, magazynów i im podobnych. Nie ma co ukrywać, że w jakimś tam stopniu ich najlepszy czas przeminął, na straży stoją już tylko nieliczne naprawdę dobre tytuły. Gdy zacząłem eksplorować ten temat parę ładnych lat temu z żalem stwierdziłem, że wielu starych pism w oryginalnej ich formie nie uda mi się już zdobyć, a to z powodu ich wysokich cen na aukcjach, czy najnormalniej w świecie niedostępności. Do czego zmierzam, a do tego, że nieopisaną wręcz radość sprawiają mi takie wydawnictwa jak chociażby "Metalion: The Slayer Mag Diaries" czy właśnie przedstawiony w tym poście "Ultra Damaged (...)". To ogromny ukłon w stronę osób które nie miały okazji cieszyć się tą starą fanowską prasą, której rozkwit przypadł na lata świetności metalowej sztuki, a także podróż w czasie dla tych którzy swego czasu wertowali je od deski do deski.
"Ultra Damaged: Damage Inc. Zine Anthology 1985-2017" to zbiór wszystkich zinów jaki wydał do tej pory Sven Erik Kristiansen zwany powszechnie jako Maniac (ex Mayhem, Skitliv). Są tu zarówno oba numery z lat 80-tych, jak i trzeci wydany w tym roku po wznowieniu zinowskiej działalności. Zbiór poprzedza dość obszerny wywiad wydawcy z autorem. Na kartach Ultra Damaged znajdziecie wywiady i teksty dotyczące takich zespołów jak Mayhem, Sepultura, Desexult, Cryptic Slaughter, Necrophagia, Savage Thrust, Metallica, Anthrax, Slaughter, The Cramps, Mefisto, Massacre, Darkthrone czy Teitanblood, oraz sporą ilość japońskiego podziemia metal/ punk, które to Maniac stara się przybliżyć szerszemu gronu fanów.
Samo wydanie to wierne przełożenie owych zinów na formę książkową, bez jakichkolwiek zmian. Jedyne co to okładka i obecne metalowe adverty co paręnaście stron. Prezentuje się to świetnie i każdemu chłonącemu historię sceny, i tym mającym fioła na punkcie zinów, zarówno tych starych jaki i nowych, serdecznie Ultra Damaged polecam. Świetna, metalowa podróż w czasie, jak i okazja by poznać Maniac'a od edytorskiej strony. Po raz kolejny chylę czoła przed Cult Never Dies za następne kapitalne wydawnictwo! Dayal, rządzisz! Tak na marginesie, każdy egzemplarz książki podpisany jest przez Maniac'a ;)

https://cultneverdies.myshopify.com/
https://www.facebook.com/CultNeverDies/








poniedziałek, 6 listopada 2017

Mayhem- Live in Leipzig (Obscure Plasma 1993/ Peaceville 2015)

"When it's cold and when it's dark, freezing moon can obsess you!" No kto zadurzony w metalowych wyziewach nie zna tego zawołania? Chyba tylko ktoś kompletnie nie zapędzający się w ekstremalne oblicze tej sztuki. Słowa te rozbrzmiewają na najsłynniejszej koncertówce w dziejach Mayhem- "Live in Leipzig", poświęconej nieodżałowanemu wokaliście z którego ust niegdyś padły. Zatem do rzeczy proszę Państwa.
Złoty okres w historii Mayhem przypada na lata 1989-1991. Wtedy na pokładzie był właśnie Dead, którego wkład w zespół był moim zdaniem nieoceniony, wręcz kluczowy. Chodzi mi tu o pewną aurę którą ze sobą wniósł, której to zespół nie miał wcześniej, ani nigdy później. Miał niesamowitą charyzmę sceniczną, pisał genialne teksty inspirowane jego obsesją w temacie śmierci, Transylwanii i wampirów. To on dał początek wizerunkowi, który towarzyszy Mayhem do dziś.
Wydana oryginalnie w 1993 przez Obscure Plasma "Live in Leipzig" (zapis pochodzi z 1990) jeszcze do niedawna był jedynym oficjalnym materiałem na którym mogliśmy usłyszeć osławionego wokalistę. Oczywiście istniała i nadal istnieje cała masa bootlegów takich jak chociażby niesławny "Dawn of the Black Hearts" do którego wykorzystano fotografię Dead'a, zrobioną przez Euronymousa niedługo po samobójstwie Pelle'go. W chwili obecnej Peceville postarał się o oficjalne wydanie prawie wszystkich zarejestrowanych koncertów Mayhem, które miały miejsca podczas ich krótkiej trasy w 1990 roku (wyszły kapitalnie, z resztą zerknijcie na zdjęcia). Jakiś tłumów na gigach Mayhem w tamtym czasie nie było, ludziska nie walili drzwiami i oknami, ale były to niewątpliwie wyjątkowe wydarzenia. Strój Dead'a cuchnął rozkładem, a on sam ciął się w trakcie koncertu nożem, czy stłuczonymi butelkami, lub też dźgał nim świńskie łby przytargane przed koncertem z jakieś ubojni. Obaj z Euronymousem nosili tzw, corpsepaint, byli jednymi z pierwszych na ekstremalnej scenie, którzy zaczęli to praktykować, za ich przykładem niebawem poszło niemal całe grono muzyków którzy formowali Black Metalową scenę. Klimat występów Mayhem z tamtego czasu można przynajmniej w części poczuć na tej właśnie koncertówce. To właśnie tu możemy podziwiać w pełnej krasie osobliwe wokale jakimi władał Dead, miały w sobie coś totalnie niezwykłego i obłąkańczego. Jakość tego nagrania może jakoś specjalnie nie powala (chociaż i tak jak na warunki w których powstało i było rejestrowane jest naprawdę dobrze), ale przecież nie o to tu chodzi. Jest to zapis historyczny, ma głęboki poza muzyczny wymiar, to pomnik tamtych czasów oraz świadectwo fenomenu jakim było wtedy i jest obecnie Mayhem.
"Liepzig! Come on, join us! Pure fucking armageddon!"





sobota, 4 listopada 2017

Incinerator- Rotten Flesh Macabre (Putrid Cult 2017)

Proszę Państwa! Co tu się wyrabia to mózg staje po prostu! Na dzień dobry już sama nazwa grupy przynosi jakże szlachetne skojarzenia. Z marszu przypomina się kanadyjski Slaughter i ich płytka "Strappado" na której znajduje się kawałek o właśnie takim tytule i z jakże charakterystycznym riffem. No ale do rzeczy. Odpalamy płytkę i co dostajemy? Bynajmniej nie Slaughter, a wczesny Cannibal Corpse w naszym rodzimym wydaniu! Zarówno muzycznie jak i wokalnie kłaniają się Barnes oraz płyty "Eaten Back to Life" oraz "Butchered at Birth". Kto by pomyślał, że na naszej ziemi znajdzie się zespół który tak niemiłosiernie i z taką pasją będzie chłostał nas dźwiękami najdosadniej jak można oddającymi hołd najzacniejszym dokonaniom Cannibali. A, i warto zaznaczyć, że i nieco furii i złowieszczości starego Deicide się tu znajdzie. To jest właśnie jeden z tych przykładów kiedy inspirując się dokonaniami starej gwardii można stworzyć coś o nowej jakości, świeżej energii, a jednocześnie przenoszącego nas do tych najlepszych lat śmierć metalowego łojenia. Cały czas jestem pod ogromnym wrażeniem i usiłuję zbierać szczenę z podłogi. Niby epka, niby tylko pięć kawałków, ale mogłoby to przyćmić nie jeden ostatnio wydany, Death Metalowy album. I szczerze, nie ma w tym przesady. Taka opinia słusznie należy się temu materiałowi, jak i samemu zespołowi. Jeżeli chcecie się przekonać, że nie rzucam słów na wiatr to sprawdźcie sobie otwierający epkę "Sacramental Mutilation", do którego chłopaki pokusili się też o video. Takich grup nam trzeba i takiej jakości i oddania sztuce! Czekam z niecierpliwością na ich kolejny materiał, bo to co do tej pory nagrali to mówiąc najprościej miazga! Dzięki takim hordom klasyczny, oldschoolowy Death Metal trzyma się dobrze i nadal trzymać się będzie!




środa, 1 listopada 2017

Running Wild- Blazon Stone (Noise Records 1991/ 2017)

Płyta, która po wielkim "Death or Glory" udowodniła, że Running Wild nie zabłysnął tak jasno tylko na chwilę. Choć pozbawiona patosu i pewnej dozy kompleksowości swojej poprzedniczki pokazała zespół we wciąż znakomitej formie prezentujący na "Blazon Stone" pierwszy w swojej twórczości tak dynamiczny, galopujący, mocarny, a jednocześnie melodyjny materiał. I co ważne, nie ma tu ani jednego utworu o piratach. Mamy za to Dziki Zachód, brytyjską marynarkę, czy Wojnę Dwóch Róż. Płyta jest bardzo spójna i po brzegi wypełniona hiciorami od których reszta materiału praktycznie w ogóle nie odstaje. Znajdzie się potężny, tytułowy "Blazon Stone" z pierwszym tak konkretnym w historii zespołu intrem, chwytliwe i zapierające dech w piersiach "Lonewolf" oraz "White Masque", marszowy "Heads or Tails" no i rzecz jasna singlowy "Little Big Horn". Klasa!
Kolejna sprawa to zmiany personalne na pokładzie RW. Wraz z końcem trasy promującej "Death or Glory" nastąpiła zmiana za perkusją. W miejsce Iana Finlay'a wskoczył AC, a na dwa tygodnie przed rozpoczęciem nagrywania "Blazon Stone" Majka Motiego zastąpił Axel Morgan. Przez tą roszadę na gitarach, Kasparek był zmuszony zarejestrować wszystkie ścieżki wioseł samodzielnie, zostawiając Morganowi tylko solówki. Nowy członek zespołu najnormalniej w świecie nie zdążyłby opanować całości materiału na tyle dobrze aby wziąć pod tym kątem udział w sesji. Płyta idąc w ślady "Death or Glory" okazała się sukcesem. Może zespół nie był tak rozchwytywany jak poprzednio, ale na pewno ich koncerty stały się wtedy jeszcze bardziej widowiskowe, pełne pirotechniki i pirackiego klimatu. Osobiście uważam ten album za płytę, która dała bodziec i była iskrą dającą początek temu czego można doświadczyć na "Pile of Skulls". Połączenia epickości oraz klimatu"Death or Glory" z niebywałą energią i dynamizmem obecnym na omawianym krążku. Dla fanów Running Wild to czysty kult, dla pozostałych pozycja obowiązkowa na Heavy Metalowym szlaku. Nie można i nie wolno przejść koło niej obojętnie!