sobota, 26 sierpnia 2017

Vampire- Vampire (Century Media 2014)

Ach ta szwedzka scena! Studnia bez dna naprawdę świetnych zespołów, tak było kiedyś i tak jest teraz. Wciąż powstają nowe grupy w najlepszym stylu hołdujące przede wszystkim Black i Death Metalowym tradycjom swojej sceny. Wśród nich są właśnie bohaterowie niniejszej recenzji- Vampire. Ich debitancki, wydany w 2014, krążek to skondensowana, pełna mocy, Death Metalowa machina, której paliwem są riffy zakorzenione jeszcze w starym, dobrym thrashu lat 80-tych. Słychać tu nie tylko tuzów takich jak Dismember, Grave, Morbid czy Nihilist, a także dalekie echa takich prekursorów ekstremalnego grania jak Kreator, Destruction, Venom czy nawet wczesny Bathory. Te wszystkie szlachetne wpływy przewijają się przez całą płytą okraszone złowieszczą i niepokojącą atmosferą spowitą przez liryki inspirowane mrocznym światem horrorów. Nie ma tu miejsca na wytchnienie, już od pierwszych sekund wiadomo, że zespół nie pozwoli nam złapać oddechu. Mimo zapatrzenia na dawnych gigantów sceny Vampire potrafi wprowadzić w swoją sztukę dużo świeżości i nowej energii, które uatrakcyjniają ten materiał, i to nie tylko w sferze klimatu i tekstów, ale także w samej muzyce. Brawa należą się tu szczególnie za porywające solówki, w niektórych momentach nieco melodyjne, naprawdę klasa! Co szczególnie mi się tutaj podoba to fakt, że z każdego zagranego tu dźwięku można odczuć autentyczność tej grupy w tym co robi. Znajdziecie tutaj bezmiar totalnego oddania tej muzyce, czegoś co właśnie o wspomnianej autentyczności świadczy najlepiej. Nie ma tu silenia się na doganianie zespołów, którym w swoim graniu oddają cześć, kopiowania brzmienia, zdają się grać na kompletnym luzie, z wyczuciem tematu, co niebywale wpływa na nośność materiału i jego odbiór. Wchodzi bez popitki! Mają w sobie tą samą pasję jaka kiedyś tak zauroczyła mnie u Merciless. Mam nadzieję, że czeka ich świetlana przyszłość, a taką zwiastuje im już kolejny nagrany niedawno album. Takich płyt nigdy za wiele! Kto Vampire nie zna, niech szybko nadrabia zaległości! Jeżeli lubicie takie akty jak Tribulation czy Repugnant, to nie ma opcji żeby się nie spodobało.


piątek, 25 sierpnia 2017

Mysticum- Planet Satan (Peaceville 2014)

Jeżeli się nie mylę Mysticum było pierwszym zespołem, który połączył Black Metal z elektronicznymi brzmieniami tzw. industrialu. Kiedy zaczynali byli jednym z najoryginalniejszych tworów na norweskiej scenie. Swoimi materiałami demo z marszu przyciągnęli uwagę Euronymousa, który widział ich w swojej Deathlike Silence. Niestety, w tydzień po podpisaniu umowy na nagranie płyty Aarseth już nie żył. Pod swoje skrzydła przygarnęło wtedy zespół Fullmoon Productions wydając w 1996 ich pierwszy pełny krążek "In the Streams of Inferno", materiał dla gatunku przełomowy i nowatorski, a jednocześnie prześcigający swój czas, przez co nie do końca doceniony. Potem prze wiele lat Mysticum trwało w uśpieniu, aż do 2011. Wtedy to zespół wznowił działalność i w 2014 wydał swój drugi w karierze album "Planet Satan". Warto było czekać tak długo!
Można by przypuszczać, że po takim czasie w muzyce Mysticum nastąpią jakieś znaczące zmiany, nic podobnego. Grupa podąża tą samą ścieżką, którą wytyczyła sobie jeszcze w latach 90-tych. Jedyna nowość w stosunku do materiału z debiutu to dopracowane, czyste i pełne mocy brzmienie, przez co sztuka zespołu zyskuje na jakości i czytelności, teraz w pełni można rozkoszować się ich unikalnym stylem. "Planet Satan" to bardzo spójny materiał, od początku do końca odegrany w jednym, określonym, stylistycznym schemacie. Pewnie znaleźliby się tacy, dla których mógłby być trochę nudny i za mało urozmaicony, ale tej ściany z gitar, elektroniki i zaprogramowanej perkusji słucha się tu wybornie. Z każdym następnym odsłuchem odnajduje się tu kolejne z początku ukryte atuty, ta płyta jest trochę jak wino, im dłużej się nią delektujesz tym więcej przed Tobą odkrywa, z czasem smakuje tylko lepiej.  No i te złowieszcze, pełne wściekłości wokale. Układanka skończona i kompletna.
Ta płyta to nie tylko godny następca debiutu, ale i dzieło, uważam, go przewyższające, bardzo dojrzałe i dopracowane. Brawa należą się nie tylko zespołowi, za tak owocną pracę, ale także twórcy okładki do "Szatańskiej Planety", strzał w dziesiątkę, nie wyobrażam sobie innej na to miejsce. Daniele Valeriani- chylę czoła!


wtorek, 22 sierpnia 2017

Marduk- Opus Nocturne (Osmose Production 1994/ 2013)

Marduk. Co by tu nie mówić to klasyka Black Metalu i jeden z czołowych jego reprezentantów ze Szwecji i generalnie biorąc pod uwagę cały gatunek. Zespół może się poszczycić ogromnym płytowym dorobkiem w którym szczerze nigdy nie było słabej płyty, każda trzyma poziom i mimo takiego stażu zespół wciąż jest w znakomitej formie nagrywając wciąż niesamowite, siejące zniszczenie albumy.
Na dziś wybrałem, wydaje mi się, czołową płytę z ich wczesnego dorobku, zanim na pokładzie zespołu zawitał Legion. Nagrany w 1994 "Opus Nocturne" to swoiste podsumowanie pierwszych lat działalności grupy, płyta przełomowa, którą zwieńczyły słynne trasy u boku Immortal i Enslaved w kolejno 1994 i 95' roku. Na tej płycie Marduk zaklął w swoją Black Metalową furię jakiś pierwiastek niepokojącej symfonii nocy i wszechobecnego zła. "Opus Nocturne" był kolejnym krokiem naprzód w nieco bardziej złożoną i misterną warstwę kompozycyjną. Tym razem za ich piekielną machiną wojenną zaczęła kryć się druga głębia nadająca ich muzyce jeszcze bardziej unikatowej, mrocznej atmosfery. Takie "Sulphur Souls" czy "Autumnal Reaper" są tego najlepszym przykładem. Wielka szkoda, że był to ostatni album z Av Gravf'em na wokalu, gdyż tutaj pokazał się z najlepszej strony i w pełni rozwinął skrzydła swojego opętanego i złowieszczego głosu. Z całym szacunkiem dla Legiona, jego wokalu ogromnej charyzmy, ale Joakim miał jednak w sobie i swoim wokalu coś niepowtarzalnego. "Opus Nocturne" to moja pierwsza trójka Marduk i bezapelacyjnie jedna z wizytówek tej szwedzkiej hordy. Konkretny wpierdol z niesamowitym klimatem! Wielbię!
Poniżej przedstawiam limitowane wznowienie omawianej płyty wydane przez Osmose w 2013 roku. Jest ono limitowane do 1000 sztuk, każda na czarnym cd. Poligrafia natomiast wykonana jest na szorstkim, grubym papierze. Mimo tego, że kolory są trochę ciemniejsze niż w oryginale prezentuje się to całkiem ok. Co warto zaznaczyć, przy dźwięku nikt nie grzebał, nie jest to remaster. Także tutaj na plus, bo ten materiał nie wymaga jakichkolwiek poprawek. Dla porównania aspektów wizualnych wrzucam również pierwsze bicie tego albumu, również popełnione przez Osmose. Osobiście, preferuję właśnie to wydanie.



niedziela, 20 sierpnia 2017

Beorn- Triumph of the Will (Dark Omens Production 2016)

"Triumph of the Will" to nic innego jak kompilacja dema "Awakening" oraz EPki "Warriors of Fullmoon" projektu o nazwie Beorn.  To co można znaleźć na tym krążku to Black Metal jedną nogą osadzony w dawnych brzmieniach takich grup jak Veles, Burzum, Nargaroth czy Infernum, a drugą w dosyć świeżym podejściu do tematu. Jest w tym pewien pierwiastek dawnej sceny, przede wszystkim w klimacie i strukturze kompozycji, ale produkcja jak i samo brzmienie tego materiału charakteryzuje się czystością i sporą dawką niczym nie zmąconej dynamiki. Jest to dosyć ciekawe połączenie i niewiele grup hołdujących starej szkole zdobywa się na właśnie takie zestawienie dawnych struktur z obecnymi możliwościami brzmieniowymi. Co prawda nagarnia Beorn utrzymane są w jednej określonej stylistyce, ale mimo to jest tu obiektywnie sporo naprawdę chwytających i dających się zapamiętać momentów, także na nudę nie ma miejsca. Naprawdę mamy tu kawał solidnego Black Metalu.
Przyznam się szczerze, że na początku nie do końca mi to siadło, dopiero po przerwie i paru odsłuchach, zacząłem dostrzegać dla siebie jakieś plusy tych materiałów, co sprawiło, że podjąłem decyzję o nakreśleniu kilku słów na temat tej płyty. Niemniej jednak nie trafiła do mnie na tyle abym w miarę regularnie do niej wracał. Może to kwestia osadzenia tej sztuki w klimatach najlepiej znanych z Burzum, a niestety projekt Varga nie jest w kręgu zespołów które darzę jakąś szczególną sympatią, także siłą rzeczy rzutuje to w trwały sposób na moją ocenę i podejście. Jednak na tyle na ile to możliwe starałem się być obiektywny, tym bardziej, że z całą pewnością znajdą się tacy, którym Beorn podejdzie z marszu. Także z powodzeniem mogę zarekomendować tą kompilację każdemu kto mocno siedzi w klimatach starych płyt wspomnianych na początku zespołów.
Na koniec, jako drobną ciekawostkę mogę dodać, że zarówno logo, jak i okładkę płyty tworzyli dla zespołu nie kto inny jak Christophe Szpajdel oraz David Thierree znany także pod szyldem "Dark Arts". Efekt sami możecie ocenić.


piątek, 18 sierpnia 2017

Running Wild- Death or Glory (Noise Records 1989/ 2017)

Bez wątpienia jest to najlepszy album niemieckich prekursorów tzw. pirate metalu, spierać się nie ma sensu bo to arcydzieło nie tylko, nowo powstałego wtedy "gatunku", ale po prostu ogólnie pojętego heavy metalu. Album wypełniony jest po brzegi niesamowitymi riffami, masą wspaniałych, zapadających w pamięć melodii i świetnych tekstów. W swoim czasie było to niewątpliwie oryginalne i wyróżniające się granie. Klimat jaki tworzą "Evilution", "Running Blood" i "Battle of Waterloo" (konkurować z nim może tylko "Treasure Island" z płyty "Pile of Skulls") to kolejna cecha na plus. Jest podniosły, majestatyczny, a jednocześnie pełen mocy. Pamiętam jak kiedyś wracając skądś pks-em słuchałem tej płyty, a za oknem zachodziło słońce, niebo skąpane było w czerwonej poświacie, powoli nastawał mrok. Soundtrackiem do tego zjawiska było intro do "Evilution". Wciąż gdy słyszę ten utwór mam przed oczami ten obraz, coś niesamowitego. Kompozycje takie jak nieśmiertelny, koncertowy hymn "Riding the Storm", "Marooned", "Tortuga Bay" czy "Bad to the Bone" to już konkretne, szybkie i melodyjne galopady w których nie sposób nie śpiewać razem z zespołem, klasyka w ich dorobku. Alubum pomimo tylu już lat od nagrania nie starzeje się ani trochę.
Rok w którym ukazał się "Death or Glory" to szczyt popularności Running Wild i najlepszy skład, którym dysponował Rolf, na basie był wciąż Jens Becker (obecnie od dawna w Grave Digger), na drugiej gitarze Majk Moti, a za garami Iain Finlay. Wtedy też dawali najlepsze koncerty. Drobną tego namiastką jest nagranie jednego z występów w niemieckim klubie, które był niejako rozgrzewką przed pełną trasą. Materiał ten ukazał się na kasecie VHS ("Death or Glory Tour"), a w chwili obecnej krąży też na dvd jako bootleg. Dziwi mnie bardzo, że pomimo swojej popularności na przełomie lat 80-tych i 90-tych nigdy nie koncertowali poza Europą. Płyta "Death or Glory" nie tylko ponowiła sukces "Port Royal", ale przerosła go dwukrotnie osiągając 100 tys. sprzedanych egzemplarzy albumu w samych Niemczech, a 2 mln. na całym świecie stając się running-wildowym bestsellerem.
Jak sami widzicie, wyrażam się o tej płycie w samych superlatywach. Inaczej być nie może, bo po prostu uwielbiam ten album, nie powiem i nie dam powiedzieć o nim złego słowa. Młodym słuchaczom, którzy dopiero przymierzają się do Running Wild polecam zacząć właśnie tutaj, "Under Jolly Roger", chociaż przełomowy i równie udany, zostawcie sobie na potem.
Przedstawiona poniżej, tegoroczna reedycja, tak oczekiwana, niestety w moich oczach nie do końca sprostała wyzwaniu. Poza naprawdę bardzo dobrym brzmieniem, co jest głównym powodem dla którego warto to mieć, oraz bonusowym dyskiem z epką "Wild Animal" i dwoma podrasowanymi oryginałami z 2003 roku (po co to było to nie wiem) niespecjalnie ma się czym pochwalić. W porównaniu z tym jak Noise wydał reedycje Kreator (pomijam tu okładki o które wszyscy mają ból dupy) i Celtic Frost, Running Wild wypada nieco blado. Co prawda są ciekawe liner notes, jest co poczytać, ale poza tym cieniutko, tekstów utworów brak jakby się ktoś pytał. Zdjęcia zawarte w booklecie to nic ponad to co można znaleźć w internecie lub wersji winylowej albumu. Sam digipak (bo nie digibook) też jakiś biednawy i mało solidny. W skali szkolnej dałbym temu wydaniu 4/6, jest po prostu dobrze i nic ponadto, a zgodzicie się, że płyty Running Wild, zwłaszcza te klasyczne zasługują na wyjątkowe potraktowanie. Ani nie odradzam zakupu, ani specjalnie nie polecam owego wznowienia. Pewnym jest, że nie są adekwatne do swojej wysokiej ceny.


środa, 16 sierpnia 2017

Lugburz- Triumph of Antichrist (Circle of the Tyrants 2006)

11 lat temu ukazał się debiutancki długograj Lugburz, jednych naszych rodzimych, podziemnych piewców Black Metalowej sztuki. To co zaprezentowali na "Triumph of Antichrist" to perfekcyjna mieszanka konkretnego łojenia z misternie wplecionym klimatem. Piekielne kanonady poprzeplatane są tu atmosferycznymi zwolnieniami, które budują mroczną i niepokojącą aurę tej płyty i sprawiają, że album jest urozmaicony i ma wbrew pozorom sporo do zaoferowania (jest tu jeszcze trochę smaczków w postaci chociażby dziecięcego chóru, chłost, wycia wilków, czy kawałka po polsku). Brzmienie może pozostawiać odrobinę do życzenia, ale właśnie takie nieco toporne i szorstkie lepiej współgra z wszechobecnym na płycie chaosem. Bez tego brudu ten materiał nie miałby tak złowieszczego wydźwięku.
Lugburz niczego nowego tu nie odkrywa, ale miażdży w stylu który w naszym podziemnym Black Metalu lubię najbardziej, zero kompromisów, rozdrabniania się, kombinatorstwa. Jadą równo i nie oglądają się na boki. Co prawda dorobek wydawniczy mają o wiele mniejszy, ale postawił bym ich obok takich naszych czarnych zastępów jak Besatt, Beleth czy Black Altar. Totalne oddanie czarnej sztuce w każdym możliwym wymiarze. Jeżeli chodzi o mniej znany Black Metal z naszego rodzimego podwórka to Lugburz jest jedną z tych grup po których sztukę warto jest sięgnąć. Grają porządnie i z kopem, jak Rogaty przykazał. Tak na marginesie, szacunek dla autorki okładki, grafika znakomicie oddała klimat zawartości i to bez dwóch zdań.


sobota, 12 sierpnia 2017

Black Metal: Into the Abyss (Cult Never Dies 2016)

"Black Metal: Into the Abyss" to trzecia, z czterech (nie licząc pomniejszych wydawnictw) wydanych do tej pory książek Dayala Pattersona zamkniętych w tematyce Black Metalowej sztuki. Niniejszy tytuł jest zbiorem wywiadów przeprowadzonych z takimi grupami jak Helheim, Tsjuder, 1349, Mystifier czy chociażby naszymi rodzimymi Sacrilegium, Besatt, Black Altar (wymieniam tu tylko przykładowe). Osobiście bardzo lubię pióro Dayala, zarówno jak pisze w stylu znanym z "Black Metal: Evolution of the Cult", jak i tym z wywiadów. Układa bardzo przemyślane, kompleksowe pytania, na które muzycy odpowiadają ciekawie i wyczerpująco. W każdej z odbytych rozmów rysuje się swoista biografia grupy widziana oczyma rozmówcy, zawierająca nie tylko fakty, ale i różne ciekawostki z historii danego zespołu. Jest to mówiąc najprościej konkretne kompendium wiedzy o zespołach które zawarł w tej pozycji autor. Sama forma wydania też zasługuje na pochwałę. Oprawa graficzna jest na najwyższym poziomie, w czarno-białej stylistyce (kult musi być, wiadomo) z dużą ilością archiwalnych fotografii. Jedynym, drobnym minusem może być tu fakt, że wydane jest to w miękkiej okładce przez co książka bardziej podatna jest na zużycie, no ale cóż, twarda oprawa zapewne radykalnie podniosłaby cenę.
Poniżej przedstawiam swoją kopię niniejszej książki w specjalnym, limitowanym, ręcznie numerowanym i podpisanym przez Pattersona wydaniu poszerzonym o album zdjęciowy z archiwów wspomnianych w książce zespołów, oraz pamiątkową naszywkę z logiem wydawnictwa Cult Never Dies (warto zaznaczyć, że książki wydane są w formacie A5). Prezentuje się to wszystko wspaniale, z dbałością o każdy szczegół co sprawia, że wydawnictwo warte jest swojej ceny. Natomiast sama jego zawartość sprawia, że ów wolumin powinien znaleźć się w każdej bibliotece nie tylko fana Black Metalu, ale metalu generalnie. Niebawem ukaże się w języku polskim druga z książek autora- "Black Metal: The Cult Never Dies vol.1", także myślę, że w niedługim czasie możemy się spodziewać wydania w naszym języku również "Into the Abyss". Tym, którym angielski nie straszny już w tym momencie polecam sięgnąć po oryginał, naprawdę warto! Z resztą zawarte poniżej zdjęcia mówią same za siebie ;)
https://cultneverdies.myshopify.com/
https://www.facebook.com/CultNeverDies/








niedziela, 6 sierpnia 2017

King Diamond- Fatal Portrait (Roadrunner Records 1986/1997)

Po rozpadzie Mercyful Fate nie trzeba było długo czekać na to by King Diamond znów dał o sobie znać. Dosyć szybko sformował nowy zespół pod swoim szyldem biorąc na pokład dwóch członków składu Mercyful Fate w osobach Michaela Dennera oraz Timiego Hansena, dopełniając go znakomitym perkusistą Mikkeim Dee i niezwykle utalentowanym, młodym gitarzystą Andym LaRocque. Z taką oto ekipą już w 86' nagrał jakże udany, emanujący świeżością i klimatem debiut. Muzyka Króla, w stosunku do tej z poprzedniego zespołu, stała się bardziej kompleksowa, można powiedzieć teatralna, kładąca nacisk na budowanie atmosfery. Bezpośrednie, mocne numery o klasycznej strukturze przekształciły się w heavy metal o bardziej przemyślanym obliczu, złożonym, wypełnionym finezyjnymi solówkami, melodiami, lecz wciąż zachowującymi konkretny pazur i jeszcze większą dawkę mroku (co można uznać za cechą wspólną obu twórczości). Iście szatańska tematyka Mercyful Fate ustąpiła miejsca opowieściom rodem z najmroczniejszych horrorów, a każdy album stał się jedną odrębną historią. Na "Fatal Portrait" wyjątkowo opowieść budują tylko cztery pierwsze utwory oraz wieńczący płytę "The Haunted", pozostałe żyją swoim własnym życiem. Niniejsza płyta to pierwszy krok, swoista zapowiedź konceptów, które już wraz z nadejściem "Abigail" władać będą każdą płytą grupy. "Fatal Portrait" to jedno z najlepszych dzieł Diamonda, wejście z hukiem w nowy etap twórczości, wypełniony masą pomysłów, a przede wszystkim niezaprzeczalną oryginalnością oraz znakomitym brzmieniem. Na krążku znalazły się takie nieśmiertelne klasyki jak "Halloween" (wydany także jako singiel), "Dressed in White" czy otwierający płytę "The Candle". Wydaniu płyty towarzyszył także drugi singlowy materiał, bardzo dobrze znany każdemu fanowi Kinga-  "No Presents for Christmas". Album odniósł spory sukces, w samych Stanach rozeszło się 100 tys. egzemplarzy płyty, a zespół ruszył w swoją pierwszą trasę, promując swoje dzieło u boku Megadeth.
"Fatal Portrait" to dla mnie jeden z niezaprzeczalnych, wyróżniających się klasyków sceny metalowej lat 80-tych i obok "Abigail" oraz "Them" najjaśniejszy punkt w twórczości zespołu, który wypełnia niesamowita energia i pasja. To jedna z tych płyt, których przynajmniej raz w życiu trzeba posłuchać! Król jest tylko jeden!


sobota, 5 sierpnia 2017

Blind Guardian- Follow the Blind (No Remorse 1989/ EMI 2007)

Wczesne albumy niemieckiego Blind Guardian to perfekcyjna mieszanka power, speed oraz thrash metalu z nieznacznymi, progresywnymi naleciałościami. Coś jakby wrzucić do jednego kotła takie grupy jak chociażby Testament, Metallica, Fates Warning, Forbidden, Iron Maiden czy Helloween i porządnie zamieszać. Zespołowi w swojej dziedzinie udało się stworzyć coś totalnie oryginalnego i niepodrabialnego, ich stylu i brzmienia nie da się pomylić z nikim innym, przynajmniej ja tak uważam. Ma w tym także spory wkład nietuzinkowa barwa głosu Hansiego Kurscha, oraz osadzona w fantastyce warstwa tekstowa (zwłaszcza w świecie stworzonym przez Tolkiena).
Nagrany w 1989 "Follow the Blind" jest naturalną, ale dojrzalszą i wyraźnie dopracowaną kontynuacją debiutanckiego "Battalions of Fear". Powstał album cięższy, bardziej agresywny (bardziej thrashowy od swojego poprzednika), dopracowany brzmieniowo i co więcej wprowadzający do historii grupy dwa nieśmiertelne klasyki z ich repertuaru, mianowicie "Banish from Sanctuary" oraz potężna "Valhalla" (w której gościnnie wystąpił na gitarze i wokalu sam Kai Hansen), utwory, które zespół grywa na koncertach regularnie po dziś dzień. Uważam, że i podniosły, a jednocześnie bardzo nośny i epicki "Hall of the King", także zasługuje tu na wyróżnienie. Największym atutem "Follow the Blind" jest ewidentnie bardzo solidna, mocna sekcja rytmiczna oraz fenomenalna praca gitar (solówki jak i same riffy takie, że klękajcie narody, po prostu porywające!). Płyta godna polecenia każdemu maniakowi metalowej klasyki lat 80-tych, oraz niemieckiej sceny metalowej tamtych lat. Obok Running Wild, Warlock i Helloween to dla mnie absolutny top.
Tak jak pierwszemu albumowi towarzyszyła konkretna trasa koncertowa, tak promocja "Follow the Blind" o dziwo ograniczała się tylko do regularnych, pojedynczych koncertów. Grupa znacznie więcej czasu poświęcała wtedy na próby i prace nad kolejnym materiałem. Po ukazaniu się winylowej wersji albumu zespół został poproszony o nagranie bonusowych kompozycji na kompaktową wersję płyty. Jako, że nie mieli żadnych utworów pozostałych z sesji, postanowili nagrać dwa covery. Tak oto na krążku znalazły się ich dobrze znane wersje kawałków Demon "Don't Break the Circle" oraz "Barbara Ann" zespołu The Regents.
Teraz kilka słów odnośnie przedstawionej poniżej reedycji. Wszystko byłoby super, serio, gdyby nie zwalony remastering. Czasem takie zabiegi wychodzą dobrze i płyta autentycznie zyskuje nową jakoś, ale w tym przypadku nie udało się tego osiągnąć. Brzmienie jest tu nieco płaskie, pozbawione pewnej głębi i niesamowicie sterylne, aż sztuczne. Oczywiście da się tego słuchać, ja jakoś z braku wybujałej wybredności daję radę, po czasie człowiek przywyka, ale w konfrontacji z oryginałem sprawa wypada naprawdę kiepsko. Jedynymi elementami, które ratują to wydanie to jego forma wizualna oraz ciekawe liner notes, zarówno od dziennikarzy muzycznych, jaki i samego zespołu. Niewiele, no ale zawsze to jakiś pozytyw. Jak jest szansa to zalecam sięganie po starsze wydania, pozwoli to w pełni delektować się tym genialnym materiałem.



wtorek, 1 sierpnia 2017

Katatonia- Discouraged Ones (Avantgarde Music 1998)

Po "Brave Murder Day", wraz z kolejną płytą, Katatonia dokonała w swojej sztuce zwrotu o 180 stopni. "Discourged Ones" jest prawie totalnym przeciwieństwem poprzedniczki, a tym bardziej "Dance of December Souls" (o początkach flirtujących odrobinę z Black Metalem, zwłaszcza w kwestii wizerunku, nie wspominając). Ciężkie, nieco melodyjne, posępne death/ doom metalowe dźwięki, zastąpione zostały, co prawda wciąż melancholijnym i depresyjnym, ale rockowo/ metalowym, około gotyckim, jeszcze bardziej zorientowanym na melodyjność graniem. Czy dobrze się stało, czy było to w ramach naturalnego progresu? Któż to wie, a cała reszta tak naprawdę jest kwestią subiektywną. Wiadomym jest, że w tamtym czasie fani Katatonii dostali nie lada niespodziankę, dla sporej ilość zakładam, że nie do końca przyjemną. Ale pewnym jest, że zespół swym nowym obliczem przekonał do siebie kolejną grupę entuzjastów metalu, czy nawet rocka, zapatrzonych w lżejsze, bardziej subtelne granie. Pokazał też nie lada odwagę i chęć przecierania nowych szlaków nie oglądając się za siebie. W ich bardziej już "przebojowym" i łagodniejszym graniu nie znalazło się też miejsca na growl, Jonas Renkse zastąpił go czystym, przejmującym wokalem, ale równie dobrym i znakomicie pasującym do nowej stylistyki. Na "Discouraged Ones" można dostrzec zapatrzenie zespołu zarówno w The Cure jak i nowsze wtedy dzieła Paradise Lost czy Tiamat. Jak dla mnie powstał ciekawy, chwytliwy materiał, co prawda o oszczędnym dynamizmie, ale wciąż nacechowany tą depresyjną i ponurą esencją wcześniejszych płyt i naprawdę niezłymi tekstami. Brzmienie zachowało odrobinę brudu co nadaje całości charakterystycznego klimatu, który jest kolejnym atutem tego wydawnictwa. Ja to kupiłem. Podobają mi się zarówno stare, klasyczne albumy, jak i ścieżka obrana na "Discouraged Ones" będąca dla zespołu niezaprzeczalnie momentem przełomowym i poniekąd definiującym ich styl po dziś dzień. Można powiedzieć, że Katatonia zbliżyła się wykonawczo do niegdyś uwielbianych przez siebie Fields of the Nephilim. Był to też czas w którym kariera zespołu nabrała rozpędu (zostali min. zauważeni przez Peaceville co zaowocowało kontraktem), którego wcześniej tak brakowało z różnych powodów. Album został dostrzeżony przez krytykę i dla przykładu, po ukazaniu się, był albumem miesiąca w magazynie Terrorizer.
Jeżeli znajdzie się ktoś kto lubi późniejsze płyty Cemetary, które mam wrażenie też mogły mieć jakiś wpływ na Katatonię, temu niniejszy album przypadnie do gustu z całą pewnością. Mnie w swojej melancholijności, brzmieniu i atmosferze stale zachwyca i nie zanosi się na to aby ten stan rzeczy miał ulec zmianie.