piątek, 29 lipca 2016

Kat- Rarities (Metal Mind 2013)

Co prawda nie jest to już nowość wydawnicza, ale warto napisać kilka słów o tej płytce. Tym bardziej jako zwolennik muzyki Kat, nie mógłbym sobie tej przyjemności odmówić. Wydane 3 lata temu "Rarities" to przede wszystkim zbiór utworów Kat sprzed debiutanckiego albumu. Są to kompozycje zarejestrowane w 1982 w studiu Radia Katowice oraz materiał live z Jarocina 1984 + anglojęzyczna wersja "Porywanego Obłędem". To właśnie dla wspomnianych materiałów studyjnych każdy fan Kata powinien mieć ten cd w swoich zbiorach. W tych utworach słychać wyraźnie korzenie zespołu, te czysto hard-rockowe. Są to utwory autentycznie świetne i wielka szkoda, że nie ukazały się swojego czasu jako np. mini album. "Wyrokiem Sądu Bożego", "Robak" (w swej pierwotnej wersji), "Skazaniec" oraz "Zemsta", bo o nich mowa, miałby szansę stać się w tym wykonaniu klasykami. W sumie "Robak" stał się poprzez wznowienie tego utworu na "Balladach", no ale to dopiero po kilku latach. Live z zawartego tu występu z Jarocina 84' też jest niczego sobie, mamy tutaj min. wczesne wersje "Delirium Tremens" oraz "Diabelskiego Domu cz. I". Jakościowo jest bardzo przyzwoicie, więc słucha się tego z przyjemnością. Jest swoisty klimat i aura, którą tylko ten zespół się charakteryzuje.


Dla osób rozpoczynających przygodę z Kat czy też generalnie z polską sceną metalową to ogromna lekcja historii. Tego typu materiały powinny być odszukiwane i wydawane. Uważam, że nie ma co do tego wątpliwości. W kwestii samego wydania jest praktycznie wzorcowo. Mamy ładny, 3-panelowy, laminowany digipak oraz obszerny booklet z esejem, tekstami i garścią starych fotografii. Solidnie i z dbałością o szczegóły, nie mam się do czego przyczepić. Także jeżeli ktoś tego nie ma to szczerze polecam.


czwartek, 28 lipca 2016

Megadeth- Another Time a Different Place (książka/ album)

Poniekąd jedno z moich ostatnich rozczarowań, chociaż może to za dużo powiedziane. Bądź co bądź nie byłem i raczej nie będę tym zakupem usatysfakcjonowany tak jak tego oczekiwałem. Rzeczony mini albumik, bo tego książką nazwać nie można, to zbiór zdjęć Megadeth wykonanych przez Billa Hale'a w trakcie wczesnych lat działalności zespołu (plus zdjęcia Friedmana gdy dołączył do grupy). Wszystko zebrane na 128 stronach formatu A5. Czemu nie książka? Bo stron do czytania jest łącznie siedem, wystarczyło parę minut i ogarnięte, także tylko format świadczy o książkowości tej pozycji. Bynajmniej nie jest to skrócona biografia, a krótkie wypowiedzi/ retrospekcje autora, Dave'a Mustain'a, David'a Ellefson'a oraz niejakiego Tom'a Trakas'a. Także szału nie ma, za to ogromny niedosyt. Zdjęcia same w sobie są oczywiście świetne, wysokiej jakości i widać, że wykonane przez profesjonalistę z pasją. Jednak niespecjalnie ratuje to sytuację. Album rozplanowany jest w taki sposób, że w 90% mamy po jednym zdjęciu na stronę co jest marnotrawstwem miejsca i chęcią uzyskania obszerniejszego efektu (zupełnie jak przy pisaniu prac na studiach). Początki "rozdziałów" to w każdym przypadku pusta strona z niewielkim nagłówkiem, kolejny zabieg, aby dać więcej stron. No jednym słowem kiepsko proszę Państwa.


Dlaczego zatem zdobyłem się na zakup? Pierwszy i najważniejszy powód to fakt, że ostatnimi czasy wreszcie przekonałem się do Megadeth i ku mojemu zaskoczeniu szturmem weszli do mojej metalowej czołówki. Obecnie jest to, poza wspomnieniami lidera, jedyna książkowa pozycja dotycząca tego zespołu, także to też jest jakiś powód. Po drugie to właśnie genialne fotografie. Bez większych sukcesów poszukiwałem w internecie jakiś przecieków wnętrza tego tytułu aby utwierdzić się w chęci zakupu lub sobie darować. Niestety, odnalazłem tylko strony z fotkami i żyłem w przeświadczeniu, że to tzw. tablice ze zdjęciami a reszta to tekst. Jest jeszcze opcja, że było coś w temacie, a ja to zwyczajnie przegapiłem. Nie wiem. Niby padało stwierdzenie "photo book", ale wciąż łudziłem się że przynajmniej kilkanaście stron tekstu będzie. W każdym bądź razie gdy wczoraj rozpakowałem paczkę przeżyłem drobny zawodzik. Gdybym z obecną wiedzą miał dokonać wyboru to za tą cenę (nie będę przytaczał bo trochę wstyd) bym się nie zdecydował. Oczywiście dla zwolenników Megadeth jest to jakaś gratka i skoro już mam to pozbywać się nie będę, od czasu do czasu będzie można się pogapić na te fotki, ale jeżeli ktoś nie jest uber fanem to odradzam, trochę strata kasy (może gdyby było znacznie tańsze to i byłoby warto).
P.S. Album jest w języku angielskim i niestety jest u nas niedostępny, chyba że na specjalne zamówienie.



środa, 27 lipca 2016

Prasowy zawrót głowy

Swojego czasu mocno aspirowałem do zbudowania pokaźnego zbioru różnorakich magazynów i zinów dotyczących metalu. Po niedługim jednak czasie nie podołałem temu zadaniu, nie starczyło mi funduszy i cierpliwości (bądź co bądź jednoczesne zbieractwo płyt sprawy nie ułatwia). Część zebranych pisemek wymieniłem na kompakty, a niewielka ilość została na pamiątkę.
Ale do rzeczy. Co się tyczy tych bardziej oficjalnych magazynów, był kiedyś czas kiedy dobrych pism o metalu było naprawdę sporo, i to nie tylko za granicą ale i u nas, nawet nie wliczając w to zinów. Mieliśmy Thrash'em All, Vox Mortiis/ Novum Vox Mortiis, Mega Sin, Amon, Wolfpack, HardRocker itd. Obecnie sytuacja nie sprzyja powstawaniu nowych pism, ani temu żeby te które nadal istnieją trwały w niezmienionej formie. Obecnie na straży stoją takie pisma jak Oldschool Metal Maniac, Musick Magazine, Atmospheric czy Noise. Mystic Art i Metal Hammer w których znajdziemy już nie tylko metal zatraciły niestety swoją dawną formę z lat 90-tych i już tak nie cieszą zawartością.
Osobną sprawą są robione fanowsko ziny, których wbrew pozorom jest multum i jak się dobrze poszuka to jest ich zatrzęsienie i naprawdę jest w czym wybierać. W przeciwieństwie do swoich profesjonalnie wykonywanych, starszych kolegów oscylują głównie wokół sceny podziemnej. Nawet sam kiedyś jeden wydawałem (Merciless Zine, może nawet ktoś z was ma jakiś egzemplarz) przez krótki okres czasu. W tym poście zinów nie zamieściłem, ale nie znaczy to, że w przyszłości nie poświęcę im osobnego wpisu. Wszystko w swoim czasie.
Wracając do tych profesjonalnie wykonanych magazynów to jak do tej pory moją sympatię zdobył przede wszystkim obecnie wydawany Musick Magazine i nieistniejące już HardRocker, Thrash'em All oraz Novum Vox Mortiis. Te tytuły czyta/ czytało mi się najlepiej, w kwestii doboru zespołów też najbardziej mi pasują, podobnie w kwestii graficznej.
Z zagranicznych pism, które do tej pory miałem w łapach najbardziej do gustu przypadł mi Terrorizer. Z tych które jeszcze się ukazują chciałbym kiedyś przejrzeć jakiś egzemplarz Burrn! czy Decibel Magazine bo po okładkach sądząc zawartość może być ciekawa, Wielką szkodą jest fakt, że Metal Forces nie ukazuje się już w papierowej formie, a działa tylko jako strona internetowa. Zawartość starych numerów była przednia i z chęcią zdobyłbym na pamiątkę jakieś egzemplarze tego pisma.
Poniżej przykładowe pisma z moich zbiorów, a raczej tego co z nich zostało.




poniedziałek, 25 lipca 2016

Overkill, czyli pewnego razu na jarmarku

Lato 2005 roku, Jarmark Dominikański. Żar leje się z nieba, a ja początkujący entuzjasta metalowej sztuki buszuję między stoiskami płytowymi. Przeglądając kolejne rządki płytek na jednym ze straganów mój wzrok pada na pewną okładkę. Widnieje na niej stwór o o olbrzymich kłach, który wydaje się eksplodować od wewnątrz. Niesamowity przekaz tego co może znajdować się na krążku. Spoglądam na tytuł i nazwę zespołu: Motorhead- Overkill. "Hmm, chyba gdzieś już tą nazwę słyszałem, podobno klasyka zatem trzeba mieć, poza tym genialna okładka, dobra, nie ma nad czym się zastanawiać. Biorę!". Wieczorem, gdy tylko nadarzyła się sposobność dorwałem się do swojego discmana i nie zwlekając odpaliłem nowy nabytek. No i kopara opadła. Wchodzi podwójna stopa i mocarna, szarżująca ściana gitary i basu, no poezja po prostu. Jedna z pierwszych płyt metalowych, które kupiłem i od razu taki strzał!


Tytułowy "Overkill" to dla mnie do tej pory jedna z najlepszych kompozycji Motorhead. Płyta nie szczędzi nam nieśmiertelnych klasyków. Mamy tu "Stay Clean, "No Class" oraz "Damage Case" (notabene scoverowany przez Metallicę). Na uwagę zasługują też niesamowicie chwytliwy "I'll be Your Sister" i raptownie rozpędzający się, zamykający płytę "Limb from Limb".
Pewnie wielu z was może się ze mną nie zgodzić, ale zdecydowanie stawiam ten album ponad "Ace of Spades". Ma nieopisaną wprost energię i emanuje tą pierwotną pasją, którą zespoły kipią na początku swej działalności. To własnie na tej płycie zaczęła w pełni budzić się do życia bestia Motorhead. To od tej płyty wszystko potoczyło się lawinowo i na niej ukształtował się niepowtarzalny styl i brzmienie tej grupy. O tym jaki wpływ miały pierwsze płyty Motorhead na rodzącą się scenę metalową lat 80-tych już chyba nie muszę mówić. Gdyby nie oni nie byłoby chociażby Metallici, być może i Venom.
Jeżeli miałbym polecić jakąś płytę komuś kto dopiero chce zacząć swoją przygodę z muzyką Motorhead to bez wątpienia wskazałbym właśnie Overkill, jak dla mnie to wizytówka tego zespołu i płyta monument. Wielką stratą jest fakt, że już nie dane będzie nam cieszyć się kolejnymi płytami (RIP Lemmy). Zespół zasłużenie przeszedł do legendy jako niedościgniony piewca tego co w ciężkiej muzie najważniejsze.
Poniżej moja reedycja tego klasyka wzbogacona o bonusowe utwory.


sobota, 23 lipca 2016

Grave Digger- Liberty or Death (Locomotive 2007)

Od muzyki Grave Digger miałem stosunkowo długą przerwę, a obecnie z ogromną chęcią do niej powracam co jest znakomitym pretekstem do recki jakieś ich płyty. Wybór padł na "Liberty or Death". Jest to jeden z moich ulubionych krążków tych niemieckich heavy metalowców, a jednocześnie jeden z tych o dziwo słabiej ocenianych przez gro fanów.


"Liberty or Death" to, jak z resztą gro albumów Grave Digger, koncept album w tym przypadku oscylujący wokół tematu walki o wolność i niepodległość. Cechą charakterystyczną tej płytki jest przeplatanie się ze sobą utworów klimatycznych, posępnych, może odrobinę nastrojowych z typowymi dla tej grupy mocarnymi, heavy metalowymi walcami. Przykładem tych pierwszych może być otwierający album utwór tytułowy, który wprowadza nas w klimat płyty nastrojowym i nieco mrocznym, organowym intrem, następnie "Highland Glory", który nawiązuje do tematyki przedstawionej na płycie "Tunes of War", czyli wojnie Szkocji o niepodległość, hymnowy "Silent Revolution", czy też zamykający album "Massada" opowiadająca o obrońcach słynnej izraelskiej twierdzy. Co się tyczy typowego Grave Diggerowego mięcha to mamy tutaj takie kanonady jak "Ocean of Blood", "The Terrible One", czy mój faworyt "Shadowland". Brzmieniowo jest tak samo jak na większości płyt tej grupy. Zespół wyrobił sobie swoje charakterystyczne brzmienie, które jest nie do podrobienia, nie da się pomylić z jakimkolwiek innym zespołem. Mocna, wyrazista perkusja oraz tłuste, gęste gitary to cecha niemal każdej płyty Grave Digger. Do tego dochodzi znakomity, lekko chrypliwy wokal Chrisa Boltendahla.
Nie mam pojęcia dlaczego album zebrał niezbyt pochlebne opinie. Może dlatego, że oczekiwano większej liczby szybkich, przebojowych, ciężkich utworów, których jest tu niewiele. Na tej płycie położono większy nacisk na atmosferę, klimat niż na to żeby powstał typowy heavy metalowy album ku uciesze większości odbiorców. Kiepsko oceniono także komputerowo wykonaną okładkę. Osobiście jestem mocnym przeciwnikiem takowych, ale ta akurat wyjątkowo ma coś w sobie. Niby plastik, prostota, może i odrobina kiczu, ale mimo wszystko coś w tym jest. Wyjątkowo mnie nie odpycha, a w momencie kiedy album się ukazał sprawiła że się tą płytą zainteresowałem, jak i samym Grave Digger.
Reasumując, jest to solidna i warta uwagi płyta. Generalnie, może nie jest to najlepszy album na zaczęcie przygody z muzyką tego zespołu, ale na pewno warto się z czasem z nim zapoznać. W mojej pierwszej trójce Grave Digger się mieści.


niedziela, 17 lipca 2016

Behemoth- Grom (Solistitium 1996/ Metal Mind 2002)

Wczesne dokonania Behemoth kwalifikują się do mojej ścisłej czołówki naszego rodzimego Black Metalu obok płyt takich grup jak Graveland, Thirst czy North. "Grom" jest jednym z tych albumów, które darzę szczególnym sentymentem. Dlaczego? Choroba, sam nawet nie wiem dlaczego. Ta płyta ma w sobie coś wyjątkowego. To chyba jedyny album pomorskiej hordy, który tak mocno wyróżnia się na tle ich dyskografii. Jedyny w całości inspirowany pogańską tematyką, jedyny zawierający partie gitar akustycznych (w sumie na "Sventevith" też odrobina ich była, ale ilość dosłownie śladowa), jedyny zawierający teksty napisane w całości po polsku ("Lasy Pomorza" oraz "Grom"), nie licząc oczywiście utworu "Chwała Mordercom Wojciecha" z kolejnej płyty, i jedyny na którym użyto żeńskich wokali nagranych przez Celinę, ówczesną dziewczynę Nergala ("The Dark Forest...", "Grom").
Zespół przeżywał wtedy fascynację wierzeniami dawnych Słowian (zwłaszcza Nergal) i płyta bez wątpienia to potwierdza. Kompozycje, w przeciwieństwie do dem i debiutu, to nieco inna bajka. To cały czas kawał dobrego black metalu, ale słyszalne są tu echa thrashu oraz fascynacji zespołami pokroju Enslaved. Jest tutaj pewna folkowa domieszka ukryta między wierszami. Brzmienie jest bardziej intensywne, nieco więcej w nim przejrzystości, ale wciąż bardzo surowe, mieszczące się w kanonach Black Metalowej estetyki tamtych lat. Album jest także czymś naznaczającym przełom w działalności Behemoth. Wydanie "Grom" zaowocowało pierwszymi sztukami, dwoma na terenie naszego kraju oraz kilkoma w Niemczech u boku min. Helheim oraz Christ Agony. Nie muszę wspominać, że już wtedy zespół był na celowniku wielu grup z podziemia dla których stał się zdrajcą ideałów i zbieraniną pozerów. Cóż, niegdysiejsze niesnaski na naszej podziemnej scenie BM to temat już na ogół dobrze znany i na tyle rozległy, że można by napisać o tym oddzielną książkę.
Wróćmy jednak do płyty. Jej najjaśniejsze punkty to otwierający "The Dark Forest (cast me your spell)" ze zwolnieniem i partią akustyków, szarżujący "Spellcraft and Hathendom", charakteryzujący się podniosłym klawiszowym intrem "Dragon's Lair (cosmic flames and four barbaric seasons)" oraz tytułowy, bardzo klimatyczny "Grom". Za kultowymi "Lasami Pomorza" jakoś nigdy specjalnie nie przepadałem, ale ostatnio ten kawałek coraz bardziej w moich oczach zyskuje, ma w sobie coś co przyciąga, mimo odrobinę naiwnego tekstu.
Od wydania "Grom" minęło już ponad 20 lat. Myślę, że pomimo upływu czasu ta płyta się nie starzeje i jest doskonałym świadectwem tego jak świetne albumy rodziła w latach 90-tych nasza scena. Pozycja bezapelacyjnie nietuzinkowa, która świetnie się broni po dziś dzień, no i oczywiście solidny kawał historii polskiego black metalu.
Poniżej pierwsze wydanie "Grom" z niemieckiej Solistitum (wreszcie po latach dorwałem!) oraz teoretycznie nieautoryzowana reedycja Metal Mind z 2002 roku, Jak widać obie wersje mało czym się różnią, jedynym zauważalnym szczegółem, poza lablem itd. jest soczystsza kolorystyka poligrafii pierwszego wydania.




sobota, 16 lipca 2016

Albumów Czar

Pewnie niejednokrotnie mieliście okazję zetknąć się z książkowymi biosami zespołów wydanymi w formie albumów. Wydawnictwa tego typu są o tyle atrakcyjnie, że często zawierają całe mnóstwo archiwalnych zdjęć danej grupy z całego okresu jej działalności. Okraszone są także różnymi memorabiliami i w większości przypadków wydane w twardej oprawie co znacznie podnosi ich walory estetyczne i nieco uodparnia na upływ czasu. Co się natomiast tyczy zawartości tekstowej to oczywiście okrojona jest z wielu detali i wnikania w biografię w takim stopniu jak czynią to inne tego typu publikacje. Niemniej jednak cała podstawowa wiedza na poziomie muzycznym o danym zespole jest zawarta, każda płyta dokładnie omówiona, jest nawet trochę ciekawostek i faktów. Także jak najbardziej ok. Jeżeli ktoś nie pali się do wnikliwego zgłębiana wszelakich niuansów o zespole, to wiedza zawarta w tych albumach w zupełności wystarcza. Nie da się ukryć, że głównym atutem tych książek jest warstwa graficzna i tak na prawdę dla niej się je kupuje. Myślę, że każdy fan lubi tego typu smaczki. Warto zatem sięgnąć po te pozycje jako fajny zbiór archiwaliów dotyczących poszczególnej grupy. Fajnie jest po czasie do nich wrócić i poprzeglądać podczas słuchania płyt.
Poniżej przedstawiłem wam trzy tego typu tytuły dotyczące Metallici, AC/DC i Iron Maiden, które obecnie posiadam. Każda solidnie wydana z dbałością o szczegóły. Sporo tego typu publikacji wydawanych jest też w języku angielskim, od czasu do czasu można je dorwać na aukcjach lub w dobrych antykwariatach z bogatym zasobem. Ostatnio będąc w Gdyni natknąłem się na taki album o Motley Crue, wydany był kapitalnie, a i cena przystępna... Do tej pory pluję sobie w brodę, że go nie wziąłem. Reasumując, warto mieć kilka takich albumów na półce bo zawsze z chęcią się do nich wraca.





piątek, 15 lipca 2016

Dream Theater- Images and Words (ATCO 1992)

Z marszu oświadczam, że jestem na świeżo z twórczością Dream Theater, nigdy wcześniej nie ciągnęło mnie do metalu czysto progresywnego, nie była to specjalnie moja bajka. Zespół oczywiście znałem ze słyszenia. W momencie kiedy piszę te słowa ma miejsce mój pierwszy odsłuch płyty "Images and Words", zatem dzielę się z wami swoimi wrażeniami na bieżąco. Muszę przyznać, że jest to najłagodniejsza forma metalowej sztuki jaką do tej pory słyszałem nie licząc Nightwish. Miejscami jest romantycznie, łagodnie, poetycko, czasem odezwą się cięższe partie, gitary trochę pogalopują. Sporo zmian tępa, różnorodność atmosfery, rozbudowane, bogate aranżacyjnie i instrumentalnie kompozycje (wszechobecne klawisze, gdzieniegdzie akustyki, czasem jakieś inne nietypowe dla metalu instrumenty takie jak chociażby saksofon). Wokale James'a LaBrie przynoszą mi na myśl te Fabia Lione z Rhapsody, ale w porównaniu do tych są zauważalnie łagodniejsze. Dream Theater tworzy muzykę do konkretnego słuchania, nad którą trzeba przysiąść w skupieniu i wysłuchać od początku do końca. To jest taki Marillion metalu, typowy progresywny rock, przeniesiony na formę metalową, ale jest ciężej, intensywniej, szybciej. Nie sposób nie zauważyć w ich muzyce wpływów właśnie Marillion, Rush czy może nawet Pink Floyd.


"Images and Words" należy do kanonu progresywnego metalu, mówi się nawet, że to kamień milowy tego typu grania, dzieło niedoścignione. Płyta objawiła się światu w 1992 roku, czasie w którym muzyka metalowa przeżywała death i black metalowy boom, a klasyczne formy były nieco w odwrocie. Sądzić by można było, że Dream Theater ze swoją muzyką nie specjalnie trafia w czas, a jednak zaskoczyło. Odnieśli ogromny sukces, zarówno zespół jak i ich twórczość znana jest chyba każdemu kto z metalem/ rockiem ma do czynienia. Płyta "Images and Words" jest zróżnicowana, bogata kompozycyjnie bardzo przemyślana, poukładana, nie ma tu żadnej zbędnej nuty. Albumu słucha się jednym tchem (do kolejnego "Awake" potrzebowałem już dwóch podejść) i wcale, a wcale nie dziwią mnie jego oceny. Są jak najbardziej zasłużone, jest to dzieło skończone, które siedzi na swoim własnym tronie. Zespół ma swój własny unikalny styl czerpiąc inspirację od najlepszych twórców progresywnego grania z poprzednich dekad. Technicznie poziom też jest niezmiernie wysoki, to co Petrucci i Myung wyczyniają ze swoimi instrumentami to czysta poezja.
Dream Theater otworzył przede mną drzwi do tego typu metalowego grania, które do nie dawna było mi raczej obce, do którego niezbyt miałem ochotę zawitać. Dzięki tej płycie i temu zespołowi zacznę nadrabiać zaległości. Takie podsumowanie to chyba wystarczająca rekomendacja aby zainteresować się nie tylko tą konkretną grupą, ale i generalnie prog metalem.


czwartek, 14 lipca 2016

Metallica- And Justice for All (Vertigo 1988)

Kto z nas nie stawiał pierwszych kroków w świecie metalowej muzyki bez towarzyszących mu płyt Metallica? Chyba nie ma takich przypadków, a jeżeli nawet to są to wyjątki potwierdzające regułę. Metallica była, jest, i będzie zespołem ponadczasowym o nieocenionym wprost wkładzie w metalową sztukę. Kto z nas w trakcie dorastania nie był pod wrażeniem ich dokonań z lat 80-tych, dla kogo nie był to w swoim czasie szczyt ekstremy? Masa wspomnień, godziny spędzone przy muzyce. To wszystko niesie ze sobą ten zespół.


"And Justice for All" to czwarty album w dorobku grupy, a za razem kończący pewien okres w ich karierze. Po nagraniu w 1986 "Master of Puppets", oraz tragicznej śmierci Cliffa Burtona Metallica stała przed trudnym zadaniem. Musieli na nowo zebrać siły, znaleźć kogoś kto zastąpiłby Cliffa (o ile w ogóle można było go zastąpić) oraz nagrać album, który sprostałby wysoko postawionej przez poprzednika poprzeczce. Powstała płyta nietuzinkowa. Thrash metal otwarcie flirtuje tu z metalem progresywnym. Kompozycje są długie, rozbudowane, spotykamy się ze zmianami tępa, ciekawymi gitarowymi pasażami. Znakomitym przykładem jest tu utwór tytułowy, "The Frayed Ends of Sanity", czy genialny, instrumentalny "To Live is to Die" w którym wykorzystano partie skomponowane jeszcze przez Butrona. Nie brak tu też mocnych thrashowych petard jak otwierający "Blackened" czy zamykający album, gwałtowny "Dyers Eve". Perłami, a jednocześnie moimi faworytami są tu singlowe, "Harvester of Sorrow", "Eye of the Beholder" (z niesamowicie chwytliwą partią gitar) oraz znakomity, balladowy "One" do którego zespół nagrał swój pierwszy teledysk.
Niestety, płyta ma jeden zasadniczy i myślę, że słyszalny minus. Chodzi mianowicie o brzmienie, a konkretnie o perkusję i bas. Perkusja brzmi tutaj jak za przeproszeniem puszki, czy inne wiadra. Wyszło to bardzo kiepsko, ciekawe, mocne partie zostały totalnie znokautowane przez producenta. Wyobrażam sobie jakby potężnie album mógł zabrzmieć z garami z "Master of Puppets". Partii basu też się oberwało i to nawet bardziej. Praktycznie jej nie słychać, a niektórym może wydać się, że basu tam po prostu nie ma. Cóż, później Jason Newsted sam przyznał, że ścieżki przez niego nagrane były wycinane, ktoś przy nich grzebał itd. Efekt takich działań nie był specjalnie trudny do przewidzenia.
Niemniej jednak, pomimo swoich produkcyjnych niedociągnięć ta płyta to istna kopalnia świetnych kompozycji na najwyższym poziomie. Moim skromnym zdaniem "And Justice for All" może z dumą stać obok "Master of Puppets", choć w pewnym sensie tak inny, ale równie wybitny. Metallica pokazała wtedy światu, że nie ma na nią mocnych.


wtorek, 12 lipca 2016

Symbolic Immortality- Zapomniana perła polskiego death metalu

Historia pokazuje, że bardzo wiele było dzieł które zabłysły i raptownie zgasły. Wiele był zespołów jednej płyty, płyt które dopiero po czasie zyskiwały uznanie lub, które z powodu słabej promocji, niewłaściwego czasu, czy po prostu nieszczęśliwego zbiegu okoliczności przepadały bez echa. Taki los spotkał min. nasz rodzimy Symbolic Immortality. Zespół wyjątkowy nie tylko ze względu na wokalistkę (!) Renatę "Miriam" Lebiedzką, która radziła sobie z growlem nie gorzej niż męscy eksperci w tej dziedzinie, ale także na samą muzykę. Zespół zaczynał w 1991 w kompletnie innym składzie instrumentalnym niż ten który zarejestrował debiutancki album. Przetrwał tylko 3 lata i mimo znakomitego przyjęcia rozpadł się, a każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Z tamtego czasu nie ma niestety żadnego materiału demo, a przynajmniej nic mi o takowym nie wiadomo.
Płyta "Decision is Power" z 1995 (jedyny album grupy wydany pierwotnie na taśmie przez nieistniejące już Baron Records) to rasowy, konkretny death metal w którym słychać wpływy takich klasyków jak Bolt Thrower czy Hypocrisy. Mimo to widać, że zespół ma własny pomysł na granie i niespecjalnie ma ochotę odtwarzać utarte schematy, bez wątpienia jest oryginalnie. Ciekawą rzeczą jest fakt, że płytę nagrywali ludzie którym nie było zbytnio po drodze z wykonywaną przez nich muzyką, nie licząc Miriam. Tworzyli tak jakby pod jej wokal. Nic zatem dziwnego, że pomimo dobrych opinii i zainteresowania niedługo po nagraniu albumu zespół rozszedł się bezpowrotnie.
Wielka szkoda, że grupa z takim potencjałem i oryginalnością przepadła. Przyczynił się do tego w znacznej mierze brak szczęścia do zainteresowanych tematem muzyków i prawdopodobnie kulejące zabiegi promocyjne. Ważne jest żeby o takich zespołach pamiętać i co jakiś czas przypominać o ich skromnym, aczkolwiek bardzo wartościowym dorobku. Symbolic Immortality do takich z pewnością należy, to jedna z zapomnianych pereł polskiej sceny metalowej.
Do wznowionej przez Dywizję Kot wersji rzeczonego krążka dodane zostały także wersje demo niektórych utworów, które znalazły się na płycie. Ponad to mamy w booklecie krótką biografię grupy uzupełnioną wspomnieniami Miriam oraz odrobinę archiwalnych fotografii.
Krótka piłka, tą płytę trzeba mieć, a przynajmniej wypada znać. Kawał świetnego grania!


niedziela, 10 lipca 2016

Nile- At the Gate of Sethu (Nuclear Blast 2012)

Nie jestem specjalnie zwolennikiem technicznej, ani tym bardziej brutalnej odmiany death metalu. Niemniej jednak trafił się zespół parający się tego typu graniem, który zdobył moją uwagę, a nawet zainteresowanie, przekonał mnie do tego typu grania. Mowa tu o Nile. Pomimo, że styl który reprezentują nie należy do moich ulubionych, tak za sprawą egipskiego konceptu i atmosfery ich muzyki kupiłem to.


Pierwszą ich płytą, którą przesłuchałem od początku do końca, będąc w gościnie u dobrego kolegi (tak Łukasz to o tobie mowa!) było właśnie "At the Gate of Sethu". Za sprawą tych klimatycznych, egipskich wstawek oraz tematyki ten materiał, jak i sam Nile, jest czymś niesamowicie oryginalnym. Same kompozycje są różnorodne, dużo zwolnień, przyspieszeń, ciekawych motywów, siekąca ściana dźwięku jest tutaj odrobinę stonowana na rzecz trochę większej przejrzystości, ale nadal mamy przednią death metalową kanonadę. Muzycy Nile prezentują na albumie paletę niebanalnych umiejętności instrumentalnych, jest balans, utwory chociaż agresywne potrafią wpadać w ucho. Najlepszym przykładem takich własnie kompozycji są otwierający album "Enduring the Eternal Molestation of Flame" czy "Natural Liberation of Fear Through the Ritual Deception of Death" (ten wyjątkowo nie inspirowany elementami mitologii starożytnego Egiptu, a traktujący o Tybetańskiej Księdze Umarłych). Pojawiają się opinie, że niby zespół traci na intensywności i potędze brzmieniowej. Guzik prawda, to jest ta sama moc tylko poddana rewitalizacji, przybrana w nową szatę, nikt nie ma ochoty stać w miejscu.
Bardzo fajnym elementem wydawnictwa są dodane w książeczce opisy źródeł inspiracji do tekstów utworów zawartych na płycie, autentycznie jest co poczytać. Coś takiego to kolejny prztyczek w nos dla korzystających wyłącznie formatu mp3. Na koniec ogromny plus za grafiki, które świetnie oddają ducha zaklętego w muzyce zespołu.
Zatem nie pozostaje nic innego jak zaprosić tych co jeszcze Nile nie znają do wybrania się razem z zespołem na wyprawę do posępnych grobowców, antycznych świątyń, aż po mroczne otchłanie krainy Seta!


piątek, 8 lipca 2016

Pentagram- Anatolia (Century Media 1997)

Dziwna płyta. Nie da się nijak zaszufladkować na potrzeby tej recenzji. Na tym krążku turecki Pentargam (znany też pod nazwą Mazarkabul) stworzył totalny miszmasz. Mamy tutaj sporo wpływów z ich rodzimego folku (jak słucham takiego "Gunduz Gece" to przypomina mi się obiad w greckiej knajpie, pełno tu wstawek rodem z bliskiego wschodu), klasycznych heavy metalowych zagrywek oraz dosyć dużo thrashowych motywów, progresywne wstawki też by się znalazły tu i tam. Jednym słowem ciężko jest ją wrzucić na jakiś jeden konkretny tor. To po prostu metal, ale metal z typu tych nieprzewidywalnych. Jeżeli wcześniej nie znało się zespołu i zobaczyłoby się okładkę tej płyty to pierwsze co przychodzi na myśl to to, że będzie to coś w stylu Moonspell czy Samael. A tu nic z tych rzeczy, chociaż może jakieś drobne podobieństwa do Moonspell są, ale znikome. Jednym słowem w takiej sytuacji osoba kupująca byłby mocno zaskoczona, czy pozytywnie, czy negatywnie to już kwestia gustu. Za chiny nie rozumiem też po co umieścili na płycie dwa razy utwór tytułowy, może chcieli podkreślić jaki jest świetny. Ale czy istotnie jest? Cóż, ocenę pozostawiam wam. Najciekawszymi kawałkami do próbnego odsłuchu są "1000 In the East" posiadający ciekawy, nośny riff, "Stand to Fall", instrumentalny "Time" oraz pseudo ballada "Give me Something to Kill the Pain". Pomyłką jest natomiast chaotyczny"On the Run", który nie pasuje do reszty i burzy układ albumu, stylistycznie mocno odstaje.
Z całą pewnością nie jest to płyta dla każdego. Stanowczo odradzam tym którzy przede wszystkim trzymają się tradycyjnego metalu i nie mają ochoty na eksperymenty. Niemniej jednak jest to album nietuzinkowy, oryginalny, aczkolwiek specyficzny i nie dla każdego odbiorcy. Myślę, że mógłby spodobać się fanom Dream Theatre. Ja osobiście nie specjalnie szaleję za tą płytką, ale od czasu do czasu ją sobie odpalam, uszy nie bolą, a urozmaicenie czasem się przyda.


czwartek, 7 lipca 2016

Amon Amarth- Jomsviking (Metal Blade 2016)

Szwedzi z Amon Amarth mają już za sobą ponad 20 lat wspólnego grania. Zaczynali w 1988 jako Scum, a niedługo po dojściu do składu Johan'a Hegg'a zespół zmienił nazwę na obecną ruszając ścieżką melodyjnego death metalu lirycznie zgłębiającego tematykę wikingów i nordyckiej mitologii. Ich droga do sukcesu i uznania zajęła kilka lat, było słabo do tego stopnia, że muzycy rozważali rozwiązanie grupy. Przełomowy okazał się album "Versus the World", który teoretycznie miał być ostatnim ich płytą o tytule roboczym "The End", w trakcie nagrywania zmienionym na obecnie znany. Ku zaskoczeniu grupy album spotkał się ze wspaniałym przyjęciem zarówno fanów jak i krytyki, recenzje były bardzo dobre, a zespół zaczął występować na coraz większej liczbie metalowych festiwali i grywać coraz więcej koncertów. Nie było już mowy o zaprzestaniu gry. Kolejne płyty ugruntowały pozycję grupy na dobre, zwłaszcza "Fate of Norns" zawierający koncertowy killer "The Pursuit of Vikings" oraz "Twilight of the Thunder God", który jest istną kopalnią hitów. Gdzieś Amon Amarth określony został mianem Manowar death metalu i myślę, że jest to bardzo trafne określenie.


Wczoraj otrzymałem ich najnowszy krążek i będąc na świeżo z tym materiałem postanowiłem krótko go zrecenzować. Pierwsze co ciśnie się na usta to fakt, że jest to bodajże najlżejszy jak dotąd album w dorobku Amon Amarth, oraz pierwszy koncepcyjny (opowiadający historię wojownika na wygnaniu). Królują tu nieco mniej agresywne numery, jest nieco więcej heavy metalowych wpływów, ale mimo wszystko wciąż obecne są tu kompozycje typowe dla wcześniejszych nagrań, chociażby "On a Sea of Blood" czy "Vengeance is My Name". Moimi absolutnymi faworytami są tu hymnowe, epickie i niesamowicie chwytliwe "The Way of Vikings" oraz "One Thousand Burning Arrows". Na wyróżnienie zasługuje także singlowy "First Kill" z wpadającym w ucho refrenem. Mimo, że płyta straciła nieco z pierwotnej agresywności znanej z poprzednich albumów to nie można powiedzieć, że straciła moc i energię, bo tym aż kipi. Fajnie, że zespół pokusił się o nieco inną niż dotychczas receptę na płytę, dzięki temu powstało dzieło oryginalne, które będzie się czymś w dyskografii wyróżniać. Nie jest to płyta, która mogła by konkurować z poprzednimi wydawnictwami, ale jest jest solidna i dopracowana, kawał naprawdę dobrej muzy. Czekam z niecierpliwością na grudniowy koncert w warszawskiej Progresji i możliwości posłuchania utworów z "Jomsviking" na żywo. Horns up!


środa, 6 lipca 2016

Megadeth- Peace Sells But Who's Buying? (Capitol Records 1986)

Przez długi czas nie lubiłem Megadeth, zespół Mustaine'a nijak do mnie nie przemawiał. Sprawy uległy zmianie jakoś w ubiegłym roku. Sięgnąłem po nich bo akurat szukałem czegoś "nowego" do posłuchania, więc pomyślałem, a niech, zabiorę się za nich raz jeszcze. No i jakimś cudem zaskoczyło. Wcześniej wydawali mi się nudni, muzyka nieszczególna, a tu raptem jakimś magicznym sposobem zmiana o 180 stopni. Cóż, bywa.


Na tapetę postanowiłem wziąć drugi pełny album Megadeth, chyba z resztą najsłynniejszy i pierwszy, z którym się niegdyś zetknąłem. W 37 minutach zespół skondensował 8 utworów. Najciekawszymi kawałkami w mojej opinii są tytułowy i istotnie znakomity "Peace Sells But Who's Buying" z charakterystycznym basem na początku, "Devil's Island" z wpadającym w ucho rozpędzonym riffem oraz zamykający album "My Last Words" ze świetną solówką i fajnym, chwytliwym motywem prowadzącym. Pozostała część niczym specjalnym się nie wyróżnia i niespecjalnie wchodzi w pamięć, jest raczej przeciętna. Oczywiście nie jest to słaby album, jest solidny i dobrze się go słucha, ale zwyczajnie są w dyskografii Megadeth krążki lepsze od tego. Dave po opuszczeniu Metallici miał sporą konkurencję i to nie tylko w postaci swojego byłego zespołu. Dwie, a może nawet i trzy pierwsze albumy były swoistym nabieraniem rozpędu i dopiero "Rust in Peace" nadgonił czołówkę na stałe. Już sam fakt, że "Peace Sells..." został wydany w 1986 jest dla niego niefortunny. Tego roku ukazały się płyty Metallica "Master of Puppets" oraz Salyer "Reign in Blood", a z tymi wydawnictwami w zakresie thrashowej sztuki nikt nie da rady się mierzyć.
Zespołowi należą się gratulacje za koncept na okładki albumów, pomysł może już nie tak oryginalny bo zainspirowany przez Iron Maiden, ale się wpasował. Postać Rattlehead'a, która przewija się na prawie wszystkich wydawnictwach grupy, zainicjowana już w pełnej formie na wspomnianej płycie, daje to sporą rozpoznawalność i na stałe zapisuje się w annałach metalowych artworków.
Podsumowując, album nie jest jakiś specjalnie rewelacyjny, ale z chęcią się do niego wraca, bo to jedna z wizytówek thrashu lat 80-tych, bądź co bądź klasyka. Mimo faktu, że nie porywa mnie tak jak "So Far, So Good, So What" czy "Countdown to Extinction" to stawiam go w swoim zestawieniu krążków Megadeth na 3 pozycji. Choroba, ma coś w sobie mimo wszystko.
Poniżej moja kopia płyty w starym, kanadyjskim wydaniu z Combat Records na licencji Capitol.



wtorek, 5 lipca 2016

Arch Enemy- Burning Bridges (Century Media 1999)

Arch Enemy to jeden z ciekawszych reprezentantów melodyjnego death metalu. W składzie grupy znajdują się muzycy którzy byli w szeregach Carnage, (lider Michael Amott), Carcass (także Amott oraz Daniel Erlandsson) czy Mercyful Fate (Sharlee D'Angelo). Obecnie są jedną z niewielu grup death metalowych, które mają płeć piękną w składzie i to w roli wokalistki. Zanim nastał taki stan rzeczy swoje pierwsze trzy płyty Arch Enemy nagrało z wokalistą Johanem Liivą. I muszę powiedzieć, że to właśnie te albumy są tymi najciekawszymi w dorobku zespołu (oczywiście z całym szacunkiem do późniejszych krążków).
"Burning Bridges" z 1999 to trzeci i ostatni album z Johanem Liivą na wokalu/ basie, a zarazem najbardziej melodyjny spośród wspomnianej trójki. Jest to idealny przykład melodyjnego death metalu z thrashowymi naleciałościami. Płytka jest bardzo chwytliwa, sporo jest fajnych zapadających w pamieć pasaży gitarowych, jednym słowem, miła, lekka i przyjemna, aczkolwiek nie pozbawiona mocy i pazura. Najjaśniejsze punkty "Burning Bridges" to otwierający "The Immortal" oraz "Pilgrim" z niesamowicie nośnym motywem przewodnim.
Arch Enemy należy to to grupy tych szwedzkich zespołów którym udało się ze swoją muzyką wypłynąć na szersze wody i osiągnąć spory sukces na rynku światowym, podobnie jak udało się to Amon Amarth, Opeth, Katatonia, Hammerfall czy Tiamat.
Jak ktoś nie zna tej płyty, czy też generalnie do tej pory nie zetknął się z twórczością Arch Enemy, a lubi ciężkie a zarazem melodyjne granie to szczerze polecam.


poniedziałek, 4 lipca 2016

Mork Gryning- Return Fire (No Fashion 1997)

Bardzo nie lubię pisać niepochlebnych opinii, ale chyba musi być wreszcie ten pierwszy raz. Do sięgnięcia po twórczość black metalowego Mork Gryning zachęcił mnie ich debiutancki krążek "Tusen Ar Har Gatt". Dosyć obiecujący album, trochę w stylu starego Dimmu Borgir, z fajnymi gitarowymi melodiami i oszczędną dawką klawiszy. Szału nie ma bo w tej kwestii miejsca na podium zostały już zajęte, ale dobrze się słuchało. Drugi ich krążek to już nieco inna bajka i kompletnie mnie nie przekonał. Osobiście uważam, że zespół zamiast pójść naprzód i konsekwentnie w to co zaczął to się cofnął. Na "Return Fire" jest już bardziej agresywnie (poszli trochę w utarte black metalowe schematy), tych gitarowych harmonii jest mniej, a płyta zlewa się w jedną masę. Włączasz i już od pierwszych dźwięków wiesz co będzie dalej. Nic tu szczególnie nie zapada w pamięć, brak jest tej oryginalności debiutu. Szkoda bo potencjał był. Pewną renomą było wystąpienie w barwach House of Kicks/ No Fashion, ale kto nie zna to niech nie spodziewa się rewelacji. Chociaż z drugiej strony, co fan to inny gust, wiem po sobie. Tak więc może komuś się to spodoba, trzeba posłuchać i samemu ocenić. Ja osobiści nie mogę powiedzieć że polecam, w najlepszym razie jest to materiał w swoim gatunku mocno przeciętny. W sumie to by było na tyle. Nie da rady się tu rozpisywać bo po prostu nie ma o czym.


sobota, 2 lipca 2016

Therion- Lemuria (Nuclear Blast 2004)

Przez długi czas ograniczałem swoją znajomość Therion do płyty "Theli" włączenie. Dlaczego? Swojego czasu z czystej ciekawości sięgnąłem po "Gothic Kabbalah" i płyta w ogóle do mnie nie trafiła, już od pierwszych dźwięków. Tak więc zostawiłem późniejszy dorobek Therion w spokoju na długo. Ostatnimi czasy pisząc recenzję "Theli" naszła mnie myśl żeby zrobić kolejne podejście, było kilka lat przerwy to może coś w moim odbiorze się zmieni. Wybrałem do tego eksperymentu album "Lemuria" z 2004 roku. Kiedyś znajomy polecał, więc tym się zasugerowałem. Zakupiłem niedrogo używaną kopię i zacząłem słuchać. Kopara mi opadła już od pierwszych dźwięków. Utwór "Typhon" ma w sobie sporo ze starego oblicza zespołu, porządny masywny riff, death metalowe wokale... Co prawda jest też symfonicznie/ operowo, jest i trochę żeńskich głosów, ale brzmi to bardzo fajnie. Dalej mamy kontynuujący zagadnienie "Uthark Runa". Teraz zaczyna się, w moim odbiorze słabsza strona płyty z za bardzo przesłodzoną warstwą melodyczną i balladką która kompletnie do mnie nie przemawia. Natomiast od siódmego kawałka "The Dreams of Swedenborg" mamy już czystą poezję. Aż po kończący płytę "Feuer Overture" każdy utwór nadźgany jest świetnymi riffami oraz zróżnicowaną warstwą wokalną. Jest gitarowo i symfonicznie jak to na Therion przystało. Jak by mi ktoś powiedział, że ten album tak mi podejdzie to bym nie uwierzył. Słuchało mi się tego bardzo dobrze praktycznie od początku do końca.
Warto wspomnieć, że "Lemuria" jest albumem oscylującym w znacznej mierze wokół legendy o krainie która zniknęła niegdyś w odmętach oceanu Indyjskiego (tytuł albumu) oraz opowieści z mitologi Indian Ameryki łacińskiej oraz starożytnych Greków. Po albumie widać, że tendencja zespołu do tworzenia z rozmachem i wizją nie jest przesadzona i widać, że osiągają swój cel. Warto się z tą płytą zapoznać.